czwartek, 28 lutego 2013

Taki zwyczajny dzień...



***

           Pisałem wcześniej, że na wyspie Jawa używa się dwóch języków: Indonezyjskiego i Jawajskiego. Zapomniałem jednak dodać, że ten drugi występuje aż w czterech stopniach! Tzn. że dla większości słw w tym języku istnieją cztery różne określenia! Innych słów używa dziecko w stosunku do dorosłych, innych rówieśnicy i innych osoby starsze w stosunku do młodszych. Czyli wychodzi na to, że Indonezyjczycy uczą się nie tylko indonezyjskiego, ale także "4 języków jawajskich", plus j. arabski, który jest obowiązkowy ze względu na ich Świętą Księgę – Koran. Hardcore.. a ja im jeszcze angielski wciskam…

                    A to mój podręcznik do nauki języka indonezyjskiego


           Jeszcze w Polsce przeczytałem sporo artykułów o tym, jak należy się przygotować i co trzeba zabrać przed przylotem do Indonezji. Jednak część tych rzeczy okazuje się zupełnie bezużyteczna (przynajmniej na razie) Moskitiera, którą zakupiłem w Polsce leży w kącie a leki na rozstroje żołądkowe – o tym można było przeczytać niemalże na każdym forum, więc zakupiłem trzy opakowania… Na szczęście w ciągu 3 tygodni dotychczasowego pobytu, odpukać, ani razu ich nie użyłem ;)

           Dziś miałem dwa bloki lekcyjne z nauczycielem Mr. John Sole, który wpadł na pomysł, żebym to ja sprawdzał listę obecności. Ale dzieciaki miały ubaw z przekręcanych przeze mnie nazwisk ;)
Drugiej z klas zadałem pracę domową na poprzedniej lekcji, mobilizując ich tym, że za najlepsze wykonanie wręczę nagrodę. Podziałało! Prawie wszyscy zrobili. Niestety nie było żadnej bezbłędnej pracy, ale i tak wszystkim dałem na zachętę „10” (najwyższa ocena w Indonezji).


A o to nagroda, którą wręczyłem za najlepszą pracę:

            Po trzecim bloku lekcyjnym padałem ze zmęczenia, a już wcześniej obiecałem dzieciakom, że zagram z nimi w piłkę po południu. Tutejsza temperatura + wilgotne, ciężkie powietrze zdecydowanie rozładowują baterie w organizmie. 


            Już ponad 3 tygodnie egzystuję bez używania języka ojczystego. Czasami odruchowo wymsknie mi się coś po polsku, wtedy wszyscy patrzą na mnie ze zdziwionymi minami. Jakiś czas temu nauczyłem uczniów kilku słówek i do tej pory słyszę co jakiś czas: „Dzień dobry” i „Dziękuję”. Co więcej jeden z uczniów podszedł dziś do mnie i zapytał, czy mógłbym uczyć go polskiego! "Jasne, że tak" :)

           Mr Bidik – nauczyciel, który najlepiej mówi po angielsku z pośród wszystkich. Często rozmawiamy. On uczy się angielskiego ode mnie, a ja od niego. On jest bardzo zainteresowany naszą, europejską kulturą, a ja indonezyjską. Dziwią go proste i logiczne dla nas rzeczy. Poniżej przedstawiam niektóre z jego teorii, pytań, stereotypów o naszej kulturze:
- "Europa jest ułożona i bezproblemowa - wszystko jest u nas piękne, m.in. drogi." Musiałem mu wytłumaczyć, że nie wszędzie…
- „Po co chcesz się opalać? My nigdy się nie opalamy. Wszyscy chcą być jak najbardziej biali. Ciemny oznacza brudny. Co niektórzy ludzie, w tym celebryci, używają kremu rozjaśniającego skórę…”
- „Kobiety u Was opalają się w bikini? Dlaczego? Jak to możliwe?” (W ich kulturze nawet kąpią się w koszulkach i spodniach do kolan).
- „Po co pijesz piwo? Przecież ono jest gorzkie i niedobre”
Przeważnie rozmawiamy w szkolnej kantynie i zawsze gromadzi się wokół nas publiczność...

Zdjęcie powyżej zrobiłem z ukrycia...
                                 

                          …a to poniżej sekundę później… jak już zauważyli błysk lampy ;)



***


           Pranie – to też jest ciekawy temat.. W większości domów pierze się ręcznie. W domu, w którym mieszkam jest pralka, która wygląda tak:


          Na początku miałem z nią trochę problemów (zalałem pół kuchni). Teraz - podstawiam sobie krzesło obok i pilnuję jej. Pralka ma dwa otwory. Poniżej instrukcja, którą otrzymałem od Bu Ummi:
„Do pierwszego tworu wrzucić pranie, nalać wodę szlauchem (w którym jest bardzo małe ciśnienie), wsypać proszek i ustawić na 9 min. Następnie spuścić wodę, wlać ponownie tym razem bez proszku i ustawić na 9 min (płukanie). Kolejny raz to samo (drugie płukanie). Później wrzucić wszystko do drugiego otworu, ustawić na 3 minuty i odwirowywać."
Podczas tych trzech minut muszę już niestety wstać z krzesła i trzymać pralkę bo strasznie „skacze”. Trzymając ją, czuję wibracje na całym ciele – no cóż, dobry masaż za friko ;)
W porze deszczowej najlepiej jest prać rano, żeby wszystko zdążyło wyschnąć przed wieczorem. W nocy przeważnie pada, a powietrze jest wilgotne. Co za tym idzie ciuszki długo schną przez co później pozostaje nieprzyjemny zapach.

***

          Dziś o 12:30 powinienem mieć zajęcia ze skautami. Ok. 12:50 podchodzę do Mr. Kusonoto i pytam, dlaczego jeszcze nie zaczynamy? On na to, że zajęcia przełożone na 1:00 a teraz gdzieś jedzie i pyta mnie, czy chcę się zabrać z nim. Nie wiedziałem gdzie, bo jego angielski to tylko kilkanaście, max. kilkadziesiąt słówek.. ale niech stracę, jadę.
Zabrał mnie motocyklem do swojej rodziny. Obudził córkę, zawołał żonę i chciał zrobić wspólne zdjęcia...


Od razu potem, pojechaliśmy je wydrukować do fotografa…( co za beczka) :D
                 
A poniżej zestaw szklanek w jego domu

           Później zjedliśmy jeszcze szybki lunch w przydrożnym barze i do szkoły dojechaliśmy po godz. 2:00 (gdzie, zajęcia pierwotnie miały się rozpocząć o 12:30). Młodzi skauci  czekali na nas ponad półtorej godziny! Tak właśnie wygląda podejście do czasu w Indonezji... 

                    Skauci w lecie, w którym żyją m.in. kobry królewskie
                            i na pewno wiele innych dziwnych zwierząt

                                          Obwoźny sklepik

                                                  Skauci!

***

            Po południu otrzymałem sms-a od Ketuta, że jestem w dzisiejszej gazecie w Semarang. Zacząłem się zastanawiać gdzie, kto, jak to możliwe? Pierwsze skojarzenie- „Aha! Ktoś musiał mi zrobić zdjęcie jak spałem na dworcu podczas powodzi!” Już sobie wyobrażałem wielki tytuł w gazecie: „Bezdomny Bule”. Na szczęście był to artykuł o 25 wolontariuszach z Europy i Japonii, którzy posłużyli Organizacji Turystycznej, jako dobra promocja Centralnej Jawy ;)
P.S. W przedostatnim akapicie jest też moja kwestia – coś w stylu „Artur, podróżnik z Polski jest zachwycony Jawą Środkową, a w szczególności spodobał mu się rafting”. W sumie to nie jestem do końca pewny, czy akurat to im powiedziałem, ale niech im będzie… ;)

                   Mina, jakbym właśnie odczytał "szóstkę" na kuponie z toto-lotka

***

           Od kilku dni będąc w swoim pokoju słyszę szmery i szuranie czegoś całkiem dużego nad sufitem. Najprawdopodobniej jest to szczur, ale póki nie ma go w moim pokoju, niech sobie biega..

Poniżej kilka zdjęć z mojej okolicy. Mała wioska, wszędzie pola ryżowe i stawy z rybami




 


           Jutro nauczyciele z naszej szkoły grają ważny mecz przeciwko nauczycielom z innej szkoły. Załapałem się do pierwszego składu – mam nadzieję, że to ze względu na umiejętności a nie na to, że jestem „bule” ;)
Ze względu na zwyczaje religijne, zapytałem jednego z nauczycieli po angielsku, jakie spodnie mam założyć na mecz: długie czy krótkie?
- „Tak”
Zapytałem ponownie, wolniej i pokazując rękoma: „Długie spodnie, czy krótkie?”
- „Tak, tak”
Co ja się z nimi mam… :D


***

wtorek, 26 lutego 2013

Moja mała wioska na końcu świata


***

           Drugie podejście powrotu udane. Po przygodach powodziowych w Semarang w końcu udało się...
           Na stację kolejową dojechałem taksówką, bez konieczności używania beciaka (to ten śmieszny trójkołowy wehikuł). Tylko w niektórych miejscach widziałem jeszcze pozostałości po powodzi. Na peronie też było sucho, więc mogłem położyć się kulturalnie na ławeczce, a nie tak jak poprzednio na betonie. Tym razem pociąg przyjechał z opóźnieniem „tylko” pół-godzinnym.
Temperatura na zewnątrz o 3:00 w nocy - 25 stopni. W pociągu – ok. 16-17 stopni. Zdecydowanie przesadzają z klimatyzacją. Na szczęście na siedzeniach były koce, więc zarzuciłem go na siebie i przespałem całą drogę do Lamongan (prawie 4 godziny).
            Na miejscu o 6:30 czekał już na mnie Pan Powódź (Pak Bandżir), który zawiózł mnie do wioski – Kawistolegi (20km). Mr Bandzir jest kierowcą niedzielnym… lubi piłować swój samochód na trójce przy 70km/h i obrotach grubo ponad 4000. Często zdarza mu się także przejechać długi odcinek prostej drogi z włączonym kierunkowskazem :) Nie zawsze się też rozumiemy:
- „Konduktor na dworcu”
- „Ale jaki konduktor, o co Pan dokładnie pyta?”
- „ Tak, tak”
-  "Aha..."

Generalnie pozytywnie! :)

***

          Już w domu zjadłem szybkie śniadanie (stęskniłem się za jedzeniem Bu Ummi – serwuje same rarytasy), wziąłem szybki prysznic i pognałem do szkoły na zajęcia. Nie to, że byłem strasznie niewyspany to jeszcze ze względu na nieobecność Pak Hadi’ego musiałem prowadzić zajęcia sam. Uczniowie 13-14 lat, nie bardzo czaili o czym mówię bez tłumaczenia na indonezyjski… Ehh przyznam szczerze, że ciężkie zadanie przede mną. Muszę ich motywować, żeby uczyli się języka w domu, a nie tylko powtarzali za mną na zajęciach. Chociaż z drugiej strony większość z nich po zajęciach pomaga swoim rodzicom na polach ryżowych. Biorąc pod uwagę również gorący, wilgotny klimat - mają prawo być zmęczeni.

          Szybko skończyłem zajęcia (na szczęście) -11:20, zjadłem obiad i padłem w końcu na wygodne łóżko! Co do obiadu – ostatnimi czasy uczę się jeść tradycyjnie po indonezyjsku – rękoma :) Jest na to specjalna metoda: mięso, rybę lub cokolwiek staramy się „oblepić” w ryżu (ryż je się tu 3 razy dziennie), bierzemy wszystko na cztery „długie” palce a kciukiem popychamy do ust – w innym przypadku połowa jedzenia wyleci nam jeszcze przed trafieniem do ust. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe. Polecam spróbować w domu ;)

         Przespałem prawie cały dzień i całą noc. Ci, którzy tylko przeglądają fotki na moim blogu pewnie się zawiodą ;)


***

         Sezon deszczowy w pełni. Statystycznie luty jest miesiącem o największych opadach w ciągu roku. Przeważnie w ciągu dnia jest spokój, ale jak na wieczór nagle zerwie się ulewa, to tak jakby ktoś z wiadra wodę na nas wylał (tylko trochę przesadziłem … ;)

         Po 2 dzisiejszych lekcjach nagle woła mnie Bu Ummi i mówi, że mamy spotkanie. „My?” -zdziwiłem się. Okazało się, że przyjechał dyrektor jakiejś organizacji muzułmańskiej (tej, w której pracuje Pak Bandzir) i chciał mnie poznać. Przygotowana była uczta i kilka ważnych osobistości wokół stołu. Heh, najśmieszniejsze było to, że nikt nie mówił po angielsku więc co musiałem robić? Świrować pawiana ze swoim indonezyjskim! Na szczęście zawsze jak go używam, to wszyscy są zadowoleni. Nie znam jeszcze wielu zwrotów ale i tak heca była niesamowita :P
Z posiłków i napoi, które spożywałem od początku mojego pobytu w Indonezji nie posmakowały mi tylko dwie rzeczy:
- dziwny, żółty, słono-słodki napój na ciepło (próbowałem tylko pierwszego dnia)
- skóry z kurczaka z włosami, które czasami dorzucane są do zupy.
Jak na złość, na powitanie dostałem właśnie ten żółty napój…
- „Dobry?” (Indonezyjzycy zawsze mnie pytają, czy smakuje mi ich jedzenie/napoje)
- "Ja, ja gut”
... a zupy natomiast, z pośród wielu kawałków mięsa, niefortunnie wyłowiłem owłosioną skórę!
Oczywiście wszystko było bardzo smaczne, prawda? ;)

***

         Ok. dwa tygodnie temu. Bu Ummi i Bak Bandzir oznajmili mi, że 7 marca lecą na Lombok - jest to wyspa z pięknymi plażami i czystą, lazurową wodą, położona zaraz obok Bali. Zapytali, czy chcę polecieć z nimi. Odpowiedziałem, że tak mogę lecieć, nie mam jeszcze planów. Zacząłem sobie kalkulować, bo jednak bilet lotniczy w obie strony trochę kosztuje, a chciałem sobie zaplanować wydatki na całe 5 miesięcy pobytu. Jednak  po kilku dniach od naszej pierwszej rozmowy powiedzieli mi, że właśnie kupili mi bilet w obie strony. Ja na to, że ok, dziękuję, oddam zaraz pieniądze – „Nie, nie, nie ma mowy, nie weźmiemy nic od Ciebie” Hmm… 3-dniowe wakacje na Lombok zupełnie za free – nie mogę się doczekać! :)


          Żeby nie było, że publikuję posta bez żadnych zdjęć – wrzucam zaległe fotki z raftingu w Semarang, które dopiero do mnie dotarły.










***

niedziela, 24 lutego 2013

Powódź w Semarang


***


          Po kilku dniach spędzonych w Semarang jako ostatni wyjeżdżałem do siebie. Po półtorej godziny snu musiałem wstać na pociąg o 1:30 w nocy. Padał ciężki deszcz od kilku godzin. Ketut wsadził mnie do taksówki i powiedział kierowcy, żeby zawiózł mnie na stację kolejową. I wszystko jasne. Tym razem przynajmniej nie musiałem być czujny i udawać, że znam indonezyjski. Zresztą byłem niewyspany i nie chciało mi się rozmawiać z kierowcą. On na szczęście też nic nie mówił... aż do pewnego momentu. Nagle zatrzymał się i zaczął powtarzać „Bandzir, bandzir”. Odpowiadałem: „Tak, tak bandzir”, ponieważ jest to imię ojca „mojej” indonezyjskiej rodziny. Pomyślałem sobie, że Ketut musiał powiedzieć mu gdzie jadę. Po kilku minutach zacząłem się niepokoić, bo czas mnie gonił a do godziny odjazdu coraz bliżej. Zapytałem „kaleczonym” indonezyjskim czemu nie jedziemy. On mi na to znowu bandzir, bandzir, pokazując palcem za okno. Okazało się, że bandzir oznacza w języku indonezyjskim ''powódź'' … (swoją drogą niezłe imię - Powódź) Faktycznie za zewnątrz wszystko było zalane, samochód nie mógł przejechać dalej. „Ale pech” pomyślałem – „co za dziwne historie mi się tu przydarzają! Powódź…”






Na szczęście było rozwiązanie na to, jak dotrzeć na stację - Beciak…


            Zabrałem się więc z jednym z Panów obsługujących ów wehikuł. Beciak jest popularnym środkiem transportu w Indonezji, ale też powolnym.. Jak widać na zdjęciu jest to coś w stylu roweru z doczepianym wózkiem z przodu. Pan z tyłu pedałuje a ja siedzę na „kanapie” z przodu. W pewnym momencie woda sięga tak wysoko, że wlewa się do mojej „kabiny”. Beciak sam w sobie porusza się mozolnie a trzeba jeszcze podkreślić, że opór wody sprawiał, że włóczyliśmy się ślimaczym tempem. Kierowca co chwilę musiał pchać pojazd. Zgodnie z godziną na bilecie już byłem spóźniony, ale zdawałem sobie sprawę, że pociąg też najprawdopodobniej nie przyjedzie na czas. W końcu dojechaliśmy. Wysiadłem na suchym lądzie i zacząłem biec na peron. Nagle suchy ląd się urywa i przede mną pozostaje już tylko zalany budynek stacji kolejowej. Dwóch Panów zatrzymuje mnie i mówi łamanym angielskim, że pociąg będzie spóźniony ok. 3-4 godziny. No pięknie… Godzina 2:30 w nocy. Poinformowałem tylko Ketuta o zaistniałej sytuacji. Na ten moment nie było sensu wracać z powrotem przez zalane miasto. Więc przycupnąłem na ów suchym terenie i czekałem, rozmawiałem z Panami, którzy mieli jechać tym samym pociągiem, i czekałem, czekałem… Oni uderzyli w kimonko na rozłożonych gazetach, więc i ja położyłem swój sarung na betonie i zasnąłem. Spałem z przerwami ok. 2 godzin, do momentu, gdy poczułem, że coś po mnie biega… Co to było? Karaluch! Rozejrzałem się dookoła a tam ok. 5, 10, 20 karaluchów biegających po suchym terenie. Nie były one wielkości tych naszych, polskich. Spójrzcie na swój palec wskazujący – największe z nich były właśnie takie. Wrr, ciarki mnie przeszły, gdy to zobaczyłem. Część z nich ciągle chodziła po leżących na ziemi ludziach. Oczywiście już mi się odechciało spać. Od tej pory byłem czujny jak Tommy Lee Jones – w „Ściganym”! Minęło już prawie 5 godzin. Z najnowszych informacji dowiedziałem się, że pociąg utknął w mieście oddalonym od Semarang o 150km. Ludzie, z którymi rozmawiałem zaproponowali mi, żebym zabrał się z nimi autobusem. Zadzwoniłem do Ketuta i zdecydowaliśmy, żeby przebukować bilet na poniedziałek. Żeby to zrobić musiałem zdjąć buty, „zakasać” nogawki i przejść przez zalany teren do również zalanego budynku stacji.






Powrót do Ketuta znowu najpierw beciakiem z tym oto Panem:


a następnie już na "suchym" terenie – taksówką.
Marzyłem o suchym łóżku bez karaluchów chodzących po mnie… Co za przygoda! No cóż, co mnie nie zabije, to wzmocni ;)

***

           Tak więc nstępne dwa dni pozostaję w Semarang. Lukas - jeden z Niemców, których poznałem podczas spotkania integracyjnego mieszka w Semarang więc, żeby się nie nudzić przez te dwa dni, umówiłem się z nim i jego indonezyjskimi znajomymi – Benim i Lisą. Pojechaliśmy coś zjeść do dużej galerii w „suchej” części miasta.

 chińskie dekoracje

          Następnie pojechaliśmy do akademika, gdzie mieszkał Riko – następny znajomy Lukasa. Jako, że ja mieszkam na wsi, chłopaki postanowili pokazać mi jak wygląda miasto nocą w Indonezji. Semarang jest ogromnym skupiskiem ludzi, które zamiezkuje ok. 1.3 miliona mieszkańcow (prawie Warszawa) a funkcjonują w nim tylko 3 kluby… Zdecydowana większość Indonezyjczyków nie pije alkoholu, ale są też tacy, którzy w weekend lubią sobie „chlupnąć”. Znajomi Lukasa należeli do tych drugich ;)



 Od lewej: Lisa, Beni, ja, Riko, dwóch ziomków, Lukas, ziomek (problemy z zapamiętywaniem imion;))


           Klub całkiem duży, ludzi sporo ale nikt nie tańczył. My jako bule musieli rozkręcić imprezę ;) Ok ale nie będę zanudzał tym, co działo się w klubie Poinformowałem Ketuta, że wracam następnego dnia i przekimałem w akademiku u Riko...

         …warunki jak widać tragiczne, ale przynajmniej nie było karaluchów. Może inaczej – nie widziałem żadnego.


***

           Tylko cztery godziny snu - studentom zachciało się w niedzielę rano głośnej muzyki.. wrr.
Wróciłem więc do Ketuta. Nie pisałem wcześniej o jego prywatnej bibliotece.Każdy nowy wolontariusz przywozi mu książkę napisaną w ojczystym języku. Tym oto sposobem uzbierała mu się taka pokaźna kolekcja:


           Po południu znowu spotkałem się z „wczorajszą” ekipą u Beniego. Beni mieszka w potężnym, ładnym domu tylko ze swoim bratem. Jego rodzice przebywają i pracują na stałe w Indiach.
Później lunch serwowany na liściach bananowcach…



...i szachy przy mrożonej kawie:

          I w ten oto sposób minał mi następny dzień w Semarang. Pożegnałem się z ekipą i zaprosiłem do swojej wioski.
          A teraz dwie godzinki snu i drugie podejście powrotu do Lamongan. Dziś nie padało, więc mam nadzieję, że jutro o 6 rano będę na miejscu. Stęskniłem się już za rodziną i swoimi uczniami. Hmm.. a może bardziej za wygodnym łóżkiem w pokoju wolnym od karaluchów?

Sampai Jumpa!

***


piątek, 22 lutego 2013

International meeting


***


         Długo nic nie pisałem, a to dlatego że od 4 dni ponownie przebywam w Semarang (miasto w środkowej Jawie, gdzie znajduje się siedziba mojej organizacji)  i dużo ciekawych rzeczy dzieje się wokół mnie, więc szkoda marnować czas siedząc przed komputerem. Jestem tu z 25 innymi wolontariuszami z różnych państw Europy oraz Japonii. Postaram się streścić ostatnich kilka dni ale i tak zapewne już wszystkiego nie pamiętam ;)

***

Poniedziałek (jeszcze w mojej magicznej wiosce na końcu świata)

        Przed dzisiejszymi zajęciami znowu usłyszałem na powitanie polskie „Dzień Dobry” od jednego z uczniów i to całkiem płynnie. No proszę jak szybko się uczą! 
Zarówno wczoraj jak i dziś byłem bardzo śpiący, nie wiedziałem czym to jest spowodowane.
Na pewno temperatura, ale później Mr. Heri powiedział mi również o tajemniczej roślinie, którą się dodaje do potraw. Jak sobie wszystko poskładałem do kupy, to faktycznie, wczoraj jedliśmy tę roślinę do obiadu. Podobno jeśli sporo się jej zje to chce się spać. Ja sobie nie żałowałem. Chciałem po prostu dostarczyć witaminki dla organizmu :) 

         Na wyspie Jawa ludzie przeważnie posługują się językiem jawajskim. Indonezyjskiego używają oficjalnie, np. w szkołach, urzędach, telewizji .. Ja uczę się indonezyjskiego i przez pewien czas myślałem, że moja nauka nie przynosi żadnych efektów … podsłuchiwałem ludzi rozmawiających miedzy sobą i zupełnie nic nie rozumiałem, nawet pojedynczego słówka. Dopiero później dowiedziałem się, że oni rozmawiają na co dzień po jawajsku! Mam więc nadzieję, że mój indonezyjski wciąż się poprawia … ;)

***

        Dziś jadę do siedziby mojej organizacji w Semarang (miasto, w którym spędziłem pierwsze 4 dni w Indonezji). Na miejscu ma być ok. 20 wolontariuszy z Europy i 5 osobników z Japonii. Ci z Europy są na podobnych projektach jak ja i przyjechali do Semarang na szkolenie ewaluacyjne, tzw. mid-term, ze względu na to, że są w połowie trwania swoich projektów (ok. 5-6 miesięcy, cały projekt 9-12 miesięcy). Ja z Markiem, Met i dwoma Niemkami dopiero zaczęliśmy swoje projekty, ale zostaliśmy zaproszeni tylko na część integracyjną (bez szkoleń) w celu zapoznania się nawzajem. 

17:40 wyjazd z Lamongan (pociąg, którym jechałem przypomina mi trójmiejskie SKM-ki)

         Mr Najih – nauczyciel, który odwiózł mnie na stację, kupił mi na drogę zestaw KFC. Nie zdziwiłem się specjalnie, gdy po otwarciu obok kurczaka zamiast frytek zobaczyłem ryż...
         Mój sąsiad w pociągu całkiem dobrze mówił po angielsku, co jest  rzadkością w tym kraju. Tak więc miałem rozmówcę na podróż :) Rony (tak miał na imię) skończył studia w Tajwanie. Dowiedziałem się od niego sporo ciekawych rzeczy o Indonezji. Aktualnie mieszka w Surabaji (ok 100 km od mojej wioski), dużo podróżuje i zapraszał mnie do siebie w odwiedziny. Dziś akurat był w trakcie swojej podróży służbowej do Jakarty, a zajmuje się... promocją i sprzedażą lotek do badmintona.;)

        Zaraz po wyjściu z pociągu w Semarang nastąpiło zerwanie chmury – ulewa niesamowita. Musiałem na własną rękę ogarnąć taksówkę i dojechać do biura. Jeszcze w Polsce sporo czytałem o podwajaniu lub nawet potrajaniu cen dla turystów. Przygotowałem więc swoje notatki z indonezyjskiego i miałem zamiar udawać, że wszystko rozumiem. Najpierw zapytałem, czy ma licznik taksówkowy, bo w innym przypadku nie jadę. Powiedział, że ma. Ok, więc wsiadłem (z notatkami w ręku!). Podałem mu adres, powiedziałem że byłem tam wcześniej i że mówię po indonezyjsku. W trakcie jazdy rzuciłem dwoma zwrotami, żeby nie było: „Hujan baniak”- jak się później dowiedziałem, nie  jest to do końca poprawne stwierdzenie i oznacza mniej więcej: "wiele deszczu". Drugi zwrot, po skręcie w prawo powiedziałem: „Kanan” co oznacza dokładnie „ w prawo”. Odpowiedział tylko – „Tak”. Jednym słowem rozmowa się nie kleiła. Myślę, że nie dał się nabrać na to, że mówię  po indonezyjsku. W każdym bądź razie nie oszukał mnie, bo znałem cenę, którą powinienem zapłacić. Zresztą organizacja i tak zwróciła mi koszty dojazdu ;)

        Na miejscu było już pięcioro Japończyków (1 chłopak, który wracał do swojego kraju następnego dnia i 4 Japonki, które dopiero co przyjechały na dwu-tygodniowe projekty). No i oczywiście Mas Ketut – „przywódca” organizacji! Pogadałem z nimi  godzinkę, zrobiłem sobie zupkę chińską z proszku (specjał w domu Ketuta), którą następnie rozlałem w całości na swój materac – wrrrr!
Po północy, gdy już spaliśmy, przyjechała jedna z Niemek – Kati.

***

 



         We wtorek nad ranem dotarli jeszcze Mark i Met, a po południu druga z Niemek- Ameli (dokładniej pół Niemka, pół Indonezyjka).
Gdy już byliśmy w komplecie pojechaliśmy taksówkami do miasta Ungarian, gdzie stacjonowali już pozostali wolontariusze. Łącznie było nas ok. trzydziestu osób: 11 osób z Niemiec, 2 Włochów, 4 Japonki, Hiszpanka, Rumunka, Szwedka, Holender, Dunka, 6 Indonezyjczyków no i ja – Polak mały :)
Już dawno nie widziałem tylu „bule” (białych ludzi) w jednym miejscu!


Dom był wielki, z basenem na zewnątrz  i dużym zbiornikiem wodnym w holu wewnątrz budynku.. Pływały w nim spore ryby (chyba z 10 odmian), które gospodarze hodowali do zjedzenia.


          Klimat był niesamowity, wszyscy rozmawialiśmy, poznawaliśmy się. Każdy zapraszał się nawzajem do „swojej” miejscowości w Indonezji, planowaliśmy wspólne podróże w wolnym od zajęć czasie. Część osób uczestniczyła w swoich projektach dwójkami, część osób, tak jak ja, pojedynczo. Muszę przyznać, że przed projektem trochę obawiałem się, że lecę sam i również sam będę brał udział w swoim projekcie, w zupełnie innym kulturowo kraju, wśród tubylców. Teraz jednak wiem, że dobrze się stało. W pojedynkę nikt i nic mnie nie ogranicza. Szybciej się uczę i odkrywam więcej ciekawych rzeczy ;)




         Zjedliśmy kolację, po której graliśmy w jakieś gry integracyjne i opowiadaliśmy  o swoich projektach. Każdy z nas w swojej miejscowości jest „gwiazdą”, ale aż takiego powitania jak ja miałem, z posterami, śpiewami, tańcami, pokazami sztuk walki nikt nie miał ;)
         W domu było 5 łazienek: jedna w środku i 4 na zewnątrz. Jako, że ta w środku wieczorem była niemal zawsze zajęta, postanowiłem wziąć prysznic na zewnątrz. Było już ciemno a ja nie wiedziałem, gdzie ona dokładnie jest, więc przyświecałem sobie telefonem. Znalazłem łazienkę, zapaliłem światło i nagle wyleciało z niej coś wielkiego tuż obok mnie. Telefon wypadł mi z ręki a ja prawie dostałem zawału serca. Był to chyba nietoperz… W tym kraju muszę być przygotowany na wszelkiego rodzaju niespodzianki ;)
      
***


        Następnego dnia pobudka o 5:00. Poranne wstawanie przychodzi mi już zdecydowanie łatwiej. Mam nadzieję, że to przyzwyczajenie przywiozę do Polski ;)
        Tego dnia czekało nas wiele atrakcji. Na pierwszy ogień poszedł- rafting – spływ pontonami rwącą rzeką. Już po minucie od wejścia na ponton byłem cały mokry. Prawie 10 km, ok. 3 godziny adrenaliny, widoki jak z bajki - rzeka którą spływaliśmy prowadziła przez dżunglę (bujna roślinność, drzewa kokosowe, drzewa z mango i wiele wiele innych, których nie potrafię określić).
Podczas spływu fotograf robił nam zdjęcia, które niestety jeszcze nie dotarły do mnie. Jak tylko je otrzymam, zamieszczę na blogu.
       Po spływie czekał na nas posiłek i kokosy prosto z drzewa. mmmmm... :) Następnie zasłużony relaksik- m.in. ping-pong i  szczudła bambusowe.




        Następnie odwiedziliśmy Borobudur – największa buddyjska świątynia w Azji południowo-wschodniej,  powstała pomiędzy 750 a 850 r. n.e. Jest ona obecnie jedną z największych atrakcji turystycznych Indonezji i faktycznie - robi niesamowite wrażenie.
Dwa lata temu (w 2011r), wskutek erupcji znajdującego się w pobliżu wulkanu Merapi (najaktywniejszy wulkan Indonezji), Borobudur i okolice zostały pokryty 5-centymetrową warstwą pyłu wulkanicznego.





Widok na świątynię z góry (zdjęcie z internetu)


        Po wyczerpującym dniu wracamy już do Semarang. Mimo, że przez cały dzień było zachmurzenie to i tak opaliłem się ... na czerwono i wyglądałem jak Mr. Krab. Po drodze do domu jeszcze zajechaliśmy jeszcze do chińskiej restauracji.





        Tej i następnej nocy mieliśmy spać już w Semarang, jednakże łóżka były tylko 4, więc musieliśmy losować kto śpi na łóżku a kto na podłodze. Niestety dwa razy wylosowałem „floor” …


***

       W czwartek Mark wracał do swojego miasta już o godz 7:00 rano, więc przynajmniej dwie godzinki pospałem w łóżku :D Rano na śniadanie kanapki z dżemem – dobre i to. Wstałem dosyć późno. Włosi i jeden z Niemców wybierali się na zakupy, więc szybko się ogarnąłem i pojechałem razem z nimi. W angkocie (nazwa małego miejskiego busika) spotkaliśmy panią z koszykiem kur:


        Generalnie zawsze podróżując tymi wehikułami rozmawiamy z lokalnymi ludźmi – są bardzo zainteresowani nami. Włosi znają indonezyjski, w takim stopniu, że mogą już (z małymi problemami) komunikować się z miejscowymi. Po zakupach poszliśmy napić się czegoś zimnego do miejscowej, tradycyjnej, przydrożnej jadalni, która wygląda tak:

         Tego rodzaju przydrożne jadalnie można tu napotkać na każdym kroku – a nazywane są Warungami.

         Później na mieście spotkaliśmy się z resztą ekipy i poszliśmy zjeść do innego lokalnego Warungu, gdzie sami nakładaliśmy na talerz to, co chcemy zjeść (oczywiście, oprócz ryżu, który „obowiązywał” każdego i był już na talerzach ;)
Za 13 000 rupii (ok.1 euro) zjadłem bardzo dobry lunch i wypiłem smaczny sok ze świeżo wyciskanych truskawek! 
       Powrót do domu ponownie angkotem (to ten mały busik) i znowu nowe przygody, nowi ludzie zaczepiający nas! Indonezyjczycy są zachwyceni, gdy widzą „bule” mówiącego w ich języku. Następstwem rozmowy było zaproszenie od sympatycznej Pani na sok wyciskany z jakiegoś dziwnego żółtego owocu – nie wiem co to, ale bardzo smaczny.

***

        Następnego dnia jedna z Niemek miała urodziny. Postanowiliśmy więc je uczcić i wybraliśmy się prawie całą ekipą do restauracji. Dojechaliśmy tam ponownie angkotem (ponad 10 osób w jednym małym busiku). Miałem ten "przywilej" i siedziałem przy drzwiach. Sęk w tym, że angkoty nie mają drzwi…

                    ... więc trzymałem się czegokolwiek, żeby nie wypaść na zakrętach!

                                                          

Dotarliśmy na miejsce. Restauracja wyglądała na ekskluzywną...


...a jedzenie, które serwowali było świeże w dosłownym tego słowa znaczeniu. Można było sobie wybrać żywą sztukę wskazując palcem.



Tradycyjna metoda zasiadania przy stole - po turecku


          Przy kolacji rozmawiałem z Niemką i jednym z Włochów o sytuacji gospodarczej w naszych krajach, PKB, średnich zarobkach, itd. Nie było czym się chwalić…

          Po kolacji przenieśliśmy imprezę do domu. Nie wiem skąd, ale mieliśmy 2 butelki whisky (chyba ktoś z Niemców przyniósł). Tak więc po ponad dwóch tygodniach bez kropli alkoholu w końcu wypiłem „szklaneczkę”… ;)


***

         Piątek - ostatni dzień w Semarang, wszyscy powoli wracają do swoich miejscowości. Część z nas, która została, przeniosła się do biura Dejavato (nazwa naszej organizacji).


        Ja wyjeżdżam jako ostatni, i tak samo jak poprzednim razem – jadę do swojej wioski pociągiem o 2:30 w nocy..
        U Ketuta w domu, kiedy zapada zmrok, wiele dziwnych stworzeń budzi się do życia. Dziś przed wieczornym prysznicem spotkałem jaszczurkę pływającą w zbiorniku na wodę (tej wody używa się do kąpieli). Ostatnim razem będąc tu, również w łazience widziałem dwa karaluchy i wielkiego, czarnego robaka ze szczękami. Nie chcę nawet myśleć jakie dziwactwa chodzą po mnie w nocy. Na szczęście w Lamongan w swoim pokoju nie mam takich stworzeń (albo nie jestem świadomy ich obecności... O_o)

***

        Pięć dni w Semarang minęło, czas wracać do rodziny! To było niesamowite doświadczenie spędzać czas i rozmawiać z ludźmi z różnych części świata. Wszyscy zapraszali się nawzajem nie tylko do swoich miejscowości w Indonezji, ale również do swoich krajów już po projekcie. Nie inaczej było w moim przypadku. Dopiero później zacząłem zastanawiałem się nad jedną istotną kwestią... co ja im mogę pokazać w swojej rodzinnej Ostrołęce…?
Oj tam oj tam, zawsze mogę ich zabrać do Krakowa, pokazać Wawel i poczęstować zimnym lechem - to musi zrobić wrażenie :)

Selamat Tidur!



***