niedziela, 24 lutego 2013

Powódź w Semarang


***


          Po kilku dniach spędzonych w Semarang jako ostatni wyjeżdżałem do siebie. Po półtorej godziny snu musiałem wstać na pociąg o 1:30 w nocy. Padał ciężki deszcz od kilku godzin. Ketut wsadził mnie do taksówki i powiedział kierowcy, żeby zawiózł mnie na stację kolejową. I wszystko jasne. Tym razem przynajmniej nie musiałem być czujny i udawać, że znam indonezyjski. Zresztą byłem niewyspany i nie chciało mi się rozmawiać z kierowcą. On na szczęście też nic nie mówił... aż do pewnego momentu. Nagle zatrzymał się i zaczął powtarzać „Bandzir, bandzir”. Odpowiadałem: „Tak, tak bandzir”, ponieważ jest to imię ojca „mojej” indonezyjskiej rodziny. Pomyślałem sobie, że Ketut musiał powiedzieć mu gdzie jadę. Po kilku minutach zacząłem się niepokoić, bo czas mnie gonił a do godziny odjazdu coraz bliżej. Zapytałem „kaleczonym” indonezyjskim czemu nie jedziemy. On mi na to znowu bandzir, bandzir, pokazując palcem za okno. Okazało się, że bandzir oznacza w języku indonezyjskim ''powódź'' … (swoją drogą niezłe imię - Powódź) Faktycznie za zewnątrz wszystko było zalane, samochód nie mógł przejechać dalej. „Ale pech” pomyślałem – „co za dziwne historie mi się tu przydarzają! Powódź…”






Na szczęście było rozwiązanie na to, jak dotrzeć na stację - Beciak…


            Zabrałem się więc z jednym z Panów obsługujących ów wehikuł. Beciak jest popularnym środkiem transportu w Indonezji, ale też powolnym.. Jak widać na zdjęciu jest to coś w stylu roweru z doczepianym wózkiem z przodu. Pan z tyłu pedałuje a ja siedzę na „kanapie” z przodu. W pewnym momencie woda sięga tak wysoko, że wlewa się do mojej „kabiny”. Beciak sam w sobie porusza się mozolnie a trzeba jeszcze podkreślić, że opór wody sprawiał, że włóczyliśmy się ślimaczym tempem. Kierowca co chwilę musiał pchać pojazd. Zgodnie z godziną na bilecie już byłem spóźniony, ale zdawałem sobie sprawę, że pociąg też najprawdopodobniej nie przyjedzie na czas. W końcu dojechaliśmy. Wysiadłem na suchym lądzie i zacząłem biec na peron. Nagle suchy ląd się urywa i przede mną pozostaje już tylko zalany budynek stacji kolejowej. Dwóch Panów zatrzymuje mnie i mówi łamanym angielskim, że pociąg będzie spóźniony ok. 3-4 godziny. No pięknie… Godzina 2:30 w nocy. Poinformowałem tylko Ketuta o zaistniałej sytuacji. Na ten moment nie było sensu wracać z powrotem przez zalane miasto. Więc przycupnąłem na ów suchym terenie i czekałem, rozmawiałem z Panami, którzy mieli jechać tym samym pociągiem, i czekałem, czekałem… Oni uderzyli w kimonko na rozłożonych gazetach, więc i ja położyłem swój sarung na betonie i zasnąłem. Spałem z przerwami ok. 2 godzin, do momentu, gdy poczułem, że coś po mnie biega… Co to było? Karaluch! Rozejrzałem się dookoła a tam ok. 5, 10, 20 karaluchów biegających po suchym terenie. Nie były one wielkości tych naszych, polskich. Spójrzcie na swój palec wskazujący – największe z nich były właśnie takie. Wrr, ciarki mnie przeszły, gdy to zobaczyłem. Część z nich ciągle chodziła po leżących na ziemi ludziach. Oczywiście już mi się odechciało spać. Od tej pory byłem czujny jak Tommy Lee Jones – w „Ściganym”! Minęło już prawie 5 godzin. Z najnowszych informacji dowiedziałem się, że pociąg utknął w mieście oddalonym od Semarang o 150km. Ludzie, z którymi rozmawiałem zaproponowali mi, żebym zabrał się z nimi autobusem. Zadzwoniłem do Ketuta i zdecydowaliśmy, żeby przebukować bilet na poniedziałek. Żeby to zrobić musiałem zdjąć buty, „zakasać” nogawki i przejść przez zalany teren do również zalanego budynku stacji.






Powrót do Ketuta znowu najpierw beciakiem z tym oto Panem:


a następnie już na "suchym" terenie – taksówką.
Marzyłem o suchym łóżku bez karaluchów chodzących po mnie… Co za przygoda! No cóż, co mnie nie zabije, to wzmocni ;)

***

           Tak więc nstępne dwa dni pozostaję w Semarang. Lukas - jeden z Niemców, których poznałem podczas spotkania integracyjnego mieszka w Semarang więc, żeby się nie nudzić przez te dwa dni, umówiłem się z nim i jego indonezyjskimi znajomymi – Benim i Lisą. Pojechaliśmy coś zjeść do dużej galerii w „suchej” części miasta.

 chińskie dekoracje

          Następnie pojechaliśmy do akademika, gdzie mieszkał Riko – następny znajomy Lukasa. Jako, że ja mieszkam na wsi, chłopaki postanowili pokazać mi jak wygląda miasto nocą w Indonezji. Semarang jest ogromnym skupiskiem ludzi, które zamiezkuje ok. 1.3 miliona mieszkańcow (prawie Warszawa) a funkcjonują w nim tylko 3 kluby… Zdecydowana większość Indonezyjczyków nie pije alkoholu, ale są też tacy, którzy w weekend lubią sobie „chlupnąć”. Znajomi Lukasa należeli do tych drugich ;)



 Od lewej: Lisa, Beni, ja, Riko, dwóch ziomków, Lukas, ziomek (problemy z zapamiętywaniem imion;))


           Klub całkiem duży, ludzi sporo ale nikt nie tańczył. My jako bule musieli rozkręcić imprezę ;) Ok ale nie będę zanudzał tym, co działo się w klubie Poinformowałem Ketuta, że wracam następnego dnia i przekimałem w akademiku u Riko...

         …warunki jak widać tragiczne, ale przynajmniej nie było karaluchów. Może inaczej – nie widziałem żadnego.


***

           Tylko cztery godziny snu - studentom zachciało się w niedzielę rano głośnej muzyki.. wrr.
Wróciłem więc do Ketuta. Nie pisałem wcześniej o jego prywatnej bibliotece.Każdy nowy wolontariusz przywozi mu książkę napisaną w ojczystym języku. Tym oto sposobem uzbierała mu się taka pokaźna kolekcja:


           Po południu znowu spotkałem się z „wczorajszą” ekipą u Beniego. Beni mieszka w potężnym, ładnym domu tylko ze swoim bratem. Jego rodzice przebywają i pracują na stałe w Indiach.
Później lunch serwowany na liściach bananowcach…



...i szachy przy mrożonej kawie:

          I w ten oto sposób minał mi następny dzień w Semarang. Pożegnałem się z ekipą i zaprosiłem do swojej wioski.
          A teraz dwie godzinki snu i drugie podejście powrotu do Lamongan. Dziś nie padało, więc mam nadzieję, że jutro o 6 rano będę na miejscu. Stęskniłem się już za rodziną i swoimi uczniami. Hmm.. a może bardziej za wygodnym łóżkiem w pokoju wolnym od karaluchów?

Sampai Jumpa!

***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz