***
Kolejnego dnia musiałem wstać bardzo wcześnie rano. Powiedziałbym
nawet, że to jeszcze noc, bo o 1:30 ( w Polsce 19:30 dnia poprzedniego). Udaliśmy się wraz z Ketutem na stację pociągową, skąd o 2:30 mieliśmy pociąg do Lamongan (wschodnia
Jawa) - miejsca, w którym spędzę następne 5 miesięcy swojego życia. Kilka godzin snu
przed odjazdem, kilka w pociągu ale i tak byłem zmęczony i w dodatku przeziębiony - skutki indonezyjskiej klimatyzacji.
Kilka minut przed dojazdem na miejsce
i spotkaniem z rodziną, u której zamieszkam, nauczycielami oraz uczniami, wysmarkałem kilka
chusteczek. W takim stanie nie miałem ochoty na żadne powitania, a tu nagle taki
widok:
Zaniemówiłem.
Nie wierzyłem w to co widzę! Najpierw przy wjeździe do
wioski, później ten sam baner przy wjeździe na
teren szkoły! (Zdjęcie wzięli z CV, które
przysłałem podczas rekrutacji).
To oni wszyscy tak bardzo mnie oczekują, a ja
przyjadę zasmarkany i zaspany. Nie chciałem nawet myśleć, co będzie dalej, Ketut
uprzedzał mnie, że przybędą setki ludzi a ja będę musiał śpiewać.
Dom, w którym będę mieszkał znajduje się na terenie szkoły.
Mieszkają w nim dyrektorka Pani Ummi oraz pracownik organizacji
zrzeszającej szkoły muzułmańskie w regionie– Pan Bandżir. Krótko mówiąc moi „indonezyjscy
rodzice” wraz z dwójką dzieci. Przywitali nas serdecznie, poczęstowali obiadem. Specjalnie na tę okazję - świeże owoce morza: krewetki i ośmiorniczki w jakimś czarnym sosie - naprawdę
dobre!.
Ketut był tu tydzień przed moim przylotem aby załatwić formalności i
powiedział, że sporo się zmieniło przez ten czas. Zrobili
to specjalnie przed moim przyjazdem! A co? Kibelek „siedzący” zamiast dziury w
ziemi, nowy stół i meble w kuchni, a także nowe łóżko w moim pokoju! Rodzina mieszka na parterze a ja dostałem całe piętro dla siebie!
Zdjęcia poniżej.
Odpoczęliśmy chwilę po podróży aby o 9:00 udać się na uroczyste powitanie. Nie powiem,
trochę się stresowałem i chyba miałem prawo.
Punkt 9:00 - wchodzę do wielkiej sali i nagle wrzawa, ok. 400 ludzi + ok. 100 w drzwiach i oknach (Ci, którzy się nie zmieścili). Wszyscy wstają i biją brawa..
i biją...
i nie przestają...
Szczęka mi opadła, starałem się
uśmiechać, ukłoniłem się, po czym oni jeszcze głośniej bili brawa. Ukłoniłem sie ponownie i marzyłem o tym, żeby w końcu usiąść i wmieszać się w tłum.
Yhy...
Usiadłem. A usiąść nie powinienem… dlaczego? W pierwszych rzędach
siedzieli oficjele: władze szkoły, "szefowie" wioski, władze organizacji muzułmańskiej do
których powinienem podejść i się przywitać.
A tego nie zrobiłem. Więc oni
zaczęli do mnie podchodzić po kolei i witać się. Mi się zrobiło głupio, ale oni się
tylko uśmiechali. Za tę wpadkę dostałem jeszcze większe brawa ;)
Cały czas nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Gdzie ja jestem?
Dwoje
uczniów weszło na scenę i zaczęło witać gości: szefa wioski, przewodniczącego
organizacji muzułmańskiej, dyrektorów szkoły i na końcu mnie. I znowu oklaski. Za chwilę zaczęły
się śpiewy, tańce, pokazy sztuk walki. Następnie przemówienia. Wszyscy witali mnie jak prezydenta lub jakąś gwiazdę. W końcu nadeszła moja kolej na przemowę. Jak tylko wstałem znowu zaczęła się
wrzawa. Z tego wszystkiego zapomniałem co mówić. Na szczęście miałem czas na
zastanowienie, ponieważ po każdym wypowiedzianym przeze mnie zdaniu następowała kolejna wrzawa oklasków..
Czy możecie sobie to wyobrazić?
Ja też nie potrafiłem.
Powiedziałem po angielsku skąd przybywam i że przybywam w pokoju :D
A tak serio to coś tam sobie przygotowałem. Przy podziękowaniach przekręciłem imię
drugiej najważniejszej osoby na sali, Pana Bandżira... „Ale gafa” - pomyślałem, ale tylko ich tym rozbawiłem ;)
Następnie przedstawiłem się po indonezyjsku co też wywołało aplauz a
jeszcze większy gdy przypadkowo przekręciłem swój wiek (zamiast 26 powiedziałem 62).
Śpiewać na szczęście nie musiałem,
uff.
Po sali krążyło dwóch kamerzystów, którzy kręcili materiał dla regionalnej TV.
Na koniec uczta, a na niej wyśmienite jedzenie, m.in. wielkie kraby, na które miałem ochotę ale nigdy nie jadłem i nie wiedziałem jak się je otwiera, więc zostawiłem je w spokoju, żeby nie zwracać na siebie zbytnio uwagi. I tak już byłem pod pełną obserwacją ;)
Po posiłku, gdy atmosfera się trochę rozluźniła, zapytałem jednego z nauczycieli czy mógłby
mi pokazać jak się otwiera kraba, bo chciałbym spróbować. Okazało się, że kraby się skończyły… ale! Nie zdążyłem nic powiedzieć a ów nauczyciel przekazał Pani
Ummi, że nigdy nie jadłem kraba. I co się stało? Na kolację mieliśmy kraby z
lekcją otwierania :)
Długo musiałbym opisywać co jeszcze się tego dnia wydarzyło, ale zamieszczę po prostu kilka zdjęć z „powitania” poniżej:
Sami widzicie jak bardzo się postarali.. więc teraz ja będę robił co
w mojej mocy, żeby uczyć i motywować dzieciaki do nauki.
P.S. Dostałem zaproszenie na zaręczyny od sąsiada następnego
dnia. W Indonezji zaręczyny są publiczne, zjeżdża się rodzina, znajomi i
sąsiedzi.
Dużo tych atrakcji jak na jeden raz :D
Opiszę w następnym poście!
***
NIEDZIELA
Z tego co zdążyłem się dowiedzieć śniadania są tu bardzo wcześnie rano. Dziś niedziela, więc
trochę później - o 7:00... Swoją drogą tu u rodziny wyglądają one zupełnie inaczej niż te u Ketuta: zamiast zupki chińskiej dostałem ryż (nieodłączny składnik), owoce morza, kurczak na ostro, warzywa,
świeżo wyciskane soki z mango, kokosa i jakichś dziwnych owoców, których nigdy
nie próbowałem – pycha!
Ketut wyjechał o 9:00 z wioski na pociąg powrotny do
Semarang. Zadałem mu jeszcze kilka pytań co mogę, a czego nie mogę, żeby nie
zrobić przypadkiem czegoś głupiego. Na szczęście nie muszę nosić sarungu (to ta
„sukienka”, o której pisałem we wcześniejszych postach) chodząc po domu, ale
zakładam ją z szacunku do właścicieli schodząc na posiłki.
I tym o to sposobem zostałem sam... z nową rodziną, w zupełnie innym świecie, w małej indonezyjskiej wiosce otoczonej zewsząd polami ryżowymi...
***
Nie wspominałem o tym wcześniej, ale chyba czas najwyższy: w
Indonezji nieformalnie obowiązuje tzw. „rubber time” – czas guma. Co to znaczy? Mniej więcej to,
że jeżeli umawiasz się z kimś np. na godz. 12:00, to ta osoba przybędzie na
spotkanie o 12:30 (w najlepszym przypadku), 13:00 albo jeszcze później. Podobnie
było z zaręczynami, na które zostałem zaproszony (pierwotnie godz. 12:00). Na godzinę
przed rozpoczęciem Pan młody przełożył je na 13:00. Schodzę więc po
godzinie i znowu dostaję informację, że Pan młody dalej nie jest gotowy! i
impreza przełożona jest na godz. 13:30...
Do Pani Ummi i Pana Bandżura przyjechała rodzina z Surabaji
(drugie co do wielkości miasto w Indonezji). Specjalnie na okoliczność
zaręczyn. Oczywiście skorzystali z okazji i zrobili ze mną szybką sesję
zdjęciową :)
Rodzina Mrs Ummi i Mr Bandżira z Sujrabaji
Od lewej: nauczyciel, Pani Ummi, "bule", Pan Młody, Pan Bandżir, na dole dwoje
siostrzeńców i córka Salsa.
Jedziemy na zaręczyny, cała rodzina w komplecie, Mrs Ummi,
Mr Bandżur i ich dzieci: Salsa, Nanda i
Artur :) Po ok. pół godz. jesteśmy na miejscu. Wszyscy goście patrzyli na „bule” (tak
jak pisałem we wcześniejszych postach określenie białego człowieka). Powoli się
do tego przyzwyczajam, że jestem obserwowany na każdym kroku - nawet w nosie nie można podłubać bo wszyscy patrzą! ;)
Wręczyłem mały prezent dla Pana młodego – flagę Polski zakładaną
na barki ( tzw. pancho). Praktyczny podarunek, który może również wykorzystać
jako flagę swojego kraju ;)
Przed wejściem uścisnąłem kilka dłoni, wszedłem do środka
domu i usiadłem tak jak wszyscy - po turecku na podłodze, która po chwili zapełniła się
przekąskami i napojami. Nikt nie mówił po angielsku (tylko pojedyncze słowa)
więc próbowałem świrować ze swoim indonezyjskim.. Śmieli się, przytakiwali więc
chyba nie było tak źle :P
Pan Młody usiadł w zupełnie innym miejscu niż Pani Młoda,
nie wiem czy w ogóle się widzieli. Naprzeciwko mnie siedział chłopiec, który co
chwila cykał mi zdjęcia, a koło mnie starsi Panowie, którzy bez przerwy częstowali mnie
jedzeniem, napojami.
Podczas ceremonii wszyscy odmówili modlitwę, później odbyły
się przemówienia starszych panów (coś o mnie mówili, ale nie wiem do końca co
;)) Strasznie długie i nudne były te przemowy dla osoby, która nic nie rozumie.
Gdy już się skończyły, starsi panowie zaczęli… ustalać datę wesela! Pan Młody
siedział cicho a oni z kalendarzem w ręku debatowali. Poprzedniego dnia Ketut
poinformował mnie, że powinno ono się odbyć w połowie lipca, czyli wtedy, kiedy będę już w
Polsce. Starsi Panowie jednak długo patrzyli na lipiec, aż w końcu wybrali ostatni
weekend czerwca- 28.06.13r., co mnie ucieszyło, bo będę miał okazję zobaczyć jak wygląda indonezyjskie wesele :)
Po ustaleniu daty wszyscy przenieśli się do następnego pokoju,
gdzie również na podłodze znajdowały się główne dania. Tak jak każdego dnia
próbuję czegoś nowego tak i tym razem wcinałem co się nawinęło na ręce. Jedzenie było egzotyczne, kolorowe, smaczne!
Na koniec ceremonii rodzice Panny Młodej rozdawali paczki z żywnością.
Mi też się dostało: margaryna, olej, cukier, ryż i coś tam jeszcze – oddałem
Pani Ummi.
Ta czapeczka nazywa się "jakob" (dżakob) lub kopia - prezent od rodziny :)
Powrót do domu. Rozmowy z rodziną na razie nie wyglądają
płynnie. Pani Ummi i Pak Bandzir znają tylko pojedyncze słowa i uzupełniają się nawzajem w języku
angielskim, ja robię wszystko co mogę z moim indonezyjskim no i jakoś to
wychodzi. Nieraz nie rozumiemy się do końca ale kończymy to śmiechem. Jestem
pewien, że z dnia na dzień będzie coraz lepiej :)
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz