czwartek, 7 lutego 2013

Pierwsza lekcja indonezyjskiego


***


Kolejny raz zostałem wybudzony w środku nocy -  4:00 i znowu pieśń płynąca prosto z meczetu odkrywa powieki.  Na śniadanie ponownie zupka chińska/indonezyjska i w końcu pierwsza lekcja języka indonezyjskiego z Efin - jedną z lokalnych wolontariuszek Dejavato.

Mark i Efin obok mnie 

Najtrudniejsze są początki...Kilka ciężkich słówek typu: Terimakasih (dziękuję) Selamat Siang (dzień dobry pomiędzy 11 a 14). Indonezyjczycy mają 4 określenia na dzień dobry, ciężko zapamiętać tak od razu - co chwila przekręcam, ale przynajmniej ubaw mają ze mnie.

Poniżej strona z moich notatek. Nie przypadkowo wybrałem właśnie tą ^^
"Suka" oznacza "lubię"... wyobraźcie sobie jak oni muszą "sukować" na facebook'u!

***

           Mimo włączonych wiatraków cięzko jest wytrzymać w tym upale... i wcale nie piszę tego po to, żebyście mi zazdrościli pogody. Swoją drogą ile stopni jest w Polsce? ;)

           Po intensywnej lekcji czas na zakupy! Ruszamy "na miacho" z Markiem i koleżankami z organizacji, które przygotowały dla nas specjalne zadania do wykonania!


Busik, którym jechaliśmy po prostu pierwsza klasa.. ledwie się mieściliśmy, a jeśli już ja się ledwo mieszczę, to coś musi być nie tak! Jazda przy otwartych drzwiach -  naturalna wentylacja. Najlepsza akcja była jednak, gdy zajechaliśmy na stację benzynową. Pracownik chce wlać paliwo, a kierowca zabiera mu z ręki węża, przekłada przez szybę i wlewa do plastikowego kanistra zaraz przy skrzyni biegów, z którego odchodziły dwie rurki pompujące paliwo w jakiś przedziwny sposób. 


***

        Pojechaliśmy na miejski bazar! Masakra.. wcześniej widziałem takie miejsca w dokumentach na Travel Channel. Po wejściu trochę dalej w głąb miałem odruch wymiotny i musiałem zawrócić. Ludzie sprzedają tam po prostu wszystko.
        Naszym zadaniem był zakup owoców po cenie niższej niż sprzedawca podał pierwotnie - czyli kolokwialnie mówiąc - targować się. I to PO INDONEZYJSKU! Tak więc używając notatek z dzisiejszej lekcji musieliśmy pokazać czego się nauczyliśmy. Oczywiście sprzedawcy reagowali śmiechem na nasz łamany indonezyjski i dawali nam upusty ;) 

Następnym zadaniem był zakup Sarungu, który jest czymś w stylu płachty (wygląda jak spódnica) zawiązywanej na biodrach. Podobno będę musiał tego używać jak już wyjadę do swojej indonezyjskiej rodziny, czyli za dwa dni.

No i zdjęcie - to będzie hit, tylko nie śmiejcie się ;)
           Po prawej Mark, po lewej Ketut: wszyscy w Sarungach


         Poza sarungiem kupiłem jeszcze kilka ciuszków w atrakcyjnych cenach, okulary i coś na komary (wcale nie miało się zrymować). Na obiad i kolację jedliśmy tradycyjne indonezyjskie dania (najpopularniejsze i naprawdę smaczne: Nasi Goreng - smażony ryż z kurczakiem, jajkiem, ostrym sosem i warzywami.).
Póki co tylko śniadania mi nie odpowiadają, bo ile można jeść tych chińskich zupek!

A propos - wiedziałem, że kiedyś zostanę milionerem...
   
                                                                    
                 
***

5 komentarzy:

  1. Zajebicho przygoda Artur! Obiecuję zaglądać ;) A u nas dziś śnieg cały dzień i coś ok 0 :D pozdro i powodzenia u nowej rodzinki :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Trafiłam na Twój blog! Fajna "spódnica" Milionerze :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki Jasiu!
    To nie spódnica to Sarung! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. dobra dobra, spódnica jak nic ;p

    OdpowiedzUsuń
  5. Pisz Stary pisz,pisz! Bez wazeliny czuję się jakbym znowu stylistycznie czytał np. "Podróże z Herodotem" - ale w Twoim współczesnym stylu :) oby jak najwięcej!

    OdpowiedzUsuń