wtorek, 26 lutego 2013

Moja mała wioska na końcu świata


***

           Drugie podejście powrotu udane. Po przygodach powodziowych w Semarang w końcu udało się...
           Na stację kolejową dojechałem taksówką, bez konieczności używania beciaka (to ten śmieszny trójkołowy wehikuł). Tylko w niektórych miejscach widziałem jeszcze pozostałości po powodzi. Na peronie też było sucho, więc mogłem położyć się kulturalnie na ławeczce, a nie tak jak poprzednio na betonie. Tym razem pociąg przyjechał z opóźnieniem „tylko” pół-godzinnym.
Temperatura na zewnątrz o 3:00 w nocy - 25 stopni. W pociągu – ok. 16-17 stopni. Zdecydowanie przesadzają z klimatyzacją. Na szczęście na siedzeniach były koce, więc zarzuciłem go na siebie i przespałem całą drogę do Lamongan (prawie 4 godziny).
            Na miejscu o 6:30 czekał już na mnie Pan Powódź (Pak Bandżir), który zawiózł mnie do wioski – Kawistolegi (20km). Mr Bandzir jest kierowcą niedzielnym… lubi piłować swój samochód na trójce przy 70km/h i obrotach grubo ponad 4000. Często zdarza mu się także przejechać długi odcinek prostej drogi z włączonym kierunkowskazem :) Nie zawsze się też rozumiemy:
- „Konduktor na dworcu”
- „Ale jaki konduktor, o co Pan dokładnie pyta?”
- „ Tak, tak”
-  "Aha..."

Generalnie pozytywnie! :)

***

          Już w domu zjadłem szybkie śniadanie (stęskniłem się za jedzeniem Bu Ummi – serwuje same rarytasy), wziąłem szybki prysznic i pognałem do szkoły na zajęcia. Nie to, że byłem strasznie niewyspany to jeszcze ze względu na nieobecność Pak Hadi’ego musiałem prowadzić zajęcia sam. Uczniowie 13-14 lat, nie bardzo czaili o czym mówię bez tłumaczenia na indonezyjski… Ehh przyznam szczerze, że ciężkie zadanie przede mną. Muszę ich motywować, żeby uczyli się języka w domu, a nie tylko powtarzali za mną na zajęciach. Chociaż z drugiej strony większość z nich po zajęciach pomaga swoim rodzicom na polach ryżowych. Biorąc pod uwagę również gorący, wilgotny klimat - mają prawo być zmęczeni.

          Szybko skończyłem zajęcia (na szczęście) -11:20, zjadłem obiad i padłem w końcu na wygodne łóżko! Co do obiadu – ostatnimi czasy uczę się jeść tradycyjnie po indonezyjsku – rękoma :) Jest na to specjalna metoda: mięso, rybę lub cokolwiek staramy się „oblepić” w ryżu (ryż je się tu 3 razy dziennie), bierzemy wszystko na cztery „długie” palce a kciukiem popychamy do ust – w innym przypadku połowa jedzenia wyleci nam jeszcze przed trafieniem do ust. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe. Polecam spróbować w domu ;)

         Przespałem prawie cały dzień i całą noc. Ci, którzy tylko przeglądają fotki na moim blogu pewnie się zawiodą ;)


***

         Sezon deszczowy w pełni. Statystycznie luty jest miesiącem o największych opadach w ciągu roku. Przeważnie w ciągu dnia jest spokój, ale jak na wieczór nagle zerwie się ulewa, to tak jakby ktoś z wiadra wodę na nas wylał (tylko trochę przesadziłem … ;)

         Po 2 dzisiejszych lekcjach nagle woła mnie Bu Ummi i mówi, że mamy spotkanie. „My?” -zdziwiłem się. Okazało się, że przyjechał dyrektor jakiejś organizacji muzułmańskiej (tej, w której pracuje Pak Bandzir) i chciał mnie poznać. Przygotowana była uczta i kilka ważnych osobistości wokół stołu. Heh, najśmieszniejsze było to, że nikt nie mówił po angielsku więc co musiałem robić? Świrować pawiana ze swoim indonezyjskim! Na szczęście zawsze jak go używam, to wszyscy są zadowoleni. Nie znam jeszcze wielu zwrotów ale i tak heca była niesamowita :P
Z posiłków i napoi, które spożywałem od początku mojego pobytu w Indonezji nie posmakowały mi tylko dwie rzeczy:
- dziwny, żółty, słono-słodki napój na ciepło (próbowałem tylko pierwszego dnia)
- skóry z kurczaka z włosami, które czasami dorzucane są do zupy.
Jak na złość, na powitanie dostałem właśnie ten żółty napój…
- „Dobry?” (Indonezyjzycy zawsze mnie pytają, czy smakuje mi ich jedzenie/napoje)
- "Ja, ja gut”
... a zupy natomiast, z pośród wielu kawałków mięsa, niefortunnie wyłowiłem owłosioną skórę!
Oczywiście wszystko było bardzo smaczne, prawda? ;)

***

         Ok. dwa tygodnie temu. Bu Ummi i Bak Bandzir oznajmili mi, że 7 marca lecą na Lombok - jest to wyspa z pięknymi plażami i czystą, lazurową wodą, położona zaraz obok Bali. Zapytali, czy chcę polecieć z nimi. Odpowiedziałem, że tak mogę lecieć, nie mam jeszcze planów. Zacząłem sobie kalkulować, bo jednak bilet lotniczy w obie strony trochę kosztuje, a chciałem sobie zaplanować wydatki na całe 5 miesięcy pobytu. Jednak  po kilku dniach od naszej pierwszej rozmowy powiedzieli mi, że właśnie kupili mi bilet w obie strony. Ja na to, że ok, dziękuję, oddam zaraz pieniądze – „Nie, nie, nie ma mowy, nie weźmiemy nic od Ciebie” Hmm… 3-dniowe wakacje na Lombok zupełnie za free – nie mogę się doczekać! :)


          Żeby nie było, że publikuję posta bez żadnych zdjęć – wrzucam zaległe fotki z raftingu w Semarang, które dopiero do mnie dotarły.










***

2 komentarze: