***
Długo nic nie pisałem, a to dlatego że od 4 dni ponownie przebywam w Semarang (miasto w środkowej Jawie, gdzie znajduje się siedziba mojej organizacji) i dużo ciekawych rzeczy dzieje się wokół mnie, więc szkoda marnować czas siedząc przed komputerem. Jestem tu z 25 innymi wolontariuszami z różnych państw Europy oraz Japonii. Postaram się streścić ostatnich kilka dni ale i tak zapewne już wszystkiego nie pamiętam ;)
***
Poniedziałek (jeszcze w mojej magicznej wiosce na końcu świata)
Przed dzisiejszymi zajęciami znowu usłyszałem na powitanie polskie „Dzień Dobry” od jednego z uczniów i to całkiem płynnie. No proszę jak szybko się
uczą!
Zarówno wczoraj jak i dziś byłem bardzo śpiący, nie
wiedziałem czym to jest spowodowane.
Na pewno temperatura, ale później Mr. Heri powiedział mi również
o tajemniczej roślinie, którą się dodaje do potraw. Jak sobie wszystko
poskładałem do kupy, to faktycznie, wczoraj jedliśmy tę roślinę do obiadu.
Podobno jeśli sporo się jej zje to chce się spać. Ja sobie nie żałowałem.
Chciałem po prostu dostarczyć witaminki dla organizmu :)
Na wyspie Jawa ludzie przeważnie posługują się językiem jawajskim. Indonezyjskiego używają oficjalnie, np. w szkołach, urzędach, telewizji .. Ja uczę się
indonezyjskiego i przez pewien czas myślałem, że moja nauka nie przynosi
żadnych efektów … podsłuchiwałem ludzi rozmawiających miedzy sobą i zupełnie
nic nie rozumiałem, nawet pojedynczego słówka. Dopiero później dowiedziałem
się, że oni rozmawiają na co dzień po jawajsku! Mam więc nadzieję, że mój indonezyjski
wciąż się poprawia … ;)
***
Dziś jadę do siedziby mojej organizacji w Semarang (miasto, w którym spędziłem
pierwsze 4 dni w Indonezji). Na miejscu ma być ok. 20 wolontariuszy z Europy i 5 osobników z
Japonii. Ci z Europy są na podobnych projektach jak ja i przyjechali do Semarang na szkolenie ewaluacyjne, tzw. mid-term, ze
względu na to, że są w połowie trwania swoich projektów (ok. 5-6 miesięcy, cały
projekt 9-12 miesięcy). Ja z Markiem, Met i dwoma Niemkami dopiero zaczęliśmy
swoje projekty, ale zostaliśmy zaproszeni tylko na część integracyjną (bez
szkoleń) w celu zapoznania się nawzajem.
17:40 wyjazd z Lamongan (pociąg, którym jechałem przypomina mi trójmiejskie SKM-ki)
Mr Najih – nauczyciel, który
odwiózł mnie na stację, kupił mi na drogę zestaw KFC. Nie zdziwiłem się
specjalnie, gdy po otwarciu obok kurczaka zamiast frytek zobaczyłem ryż...
Mój sąsiad w pociągu całkiem dobrze mówił po angielsku, co jest rzadkością w tym kraju. Tak więc miałem rozmówcę na podróż :) Rony (tak miał na imię) skończył studia w Tajwanie. Dowiedziałem się
od niego sporo ciekawych rzeczy o Indonezji. Aktualnie mieszka w Surabaji (ok 100 km od mojej wioski), dużo podróżuje i zapraszał mnie do siebie w odwiedziny. Dziś akurat był w trakcie swojej podróży służbowej do Jakarty, a zajmuje się... promocją i sprzedażą lotek do badmintona.;)
Zaraz po wyjściu z pociągu w Semarang nastąpiło zerwanie chmury – ulewa niesamowita. Musiałem na własną rękę ogarnąć taksówkę i dojechać do biura. Jeszcze w Polsce sporo czytałem o podwajaniu lub nawet potrajaniu cen dla turystów. Przygotowałem więc swoje notatki z indonezyjskiego i miałem zamiar udawać, że wszystko rozumiem. Najpierw zapytałem, czy ma licznik taksówkowy, bo w innym przypadku nie jadę. Powiedział, że ma. Ok, więc wsiadłem (z notatkami w ręku!). Podałem mu adres, powiedziałem że byłem tam wcześniej i że mówię po indonezyjsku. W trakcie jazdy rzuciłem dwoma zwrotami, żeby nie było: „Hujan baniak”- jak się później dowiedziałem, nie jest to do końca poprawne stwierdzenie i oznacza mniej więcej: "wiele deszczu". Drugi zwrot, po skręcie w prawo powiedziałem: „Kanan” co oznacza dokładnie „ w prawo”. Odpowiedział tylko – „Tak”. Jednym słowem rozmowa się nie kleiła. Myślę, że nie dał się nabrać na to, że mówię po indonezyjsku. W każdym bądź razie nie oszukał mnie, bo znałem cenę, którą powinienem zapłacić. Zresztą organizacja i tak zwróciła mi koszty dojazdu ;)
Zaraz po wyjściu z pociągu w Semarang nastąpiło zerwanie chmury – ulewa niesamowita. Musiałem na własną rękę ogarnąć taksówkę i dojechać do biura. Jeszcze w Polsce sporo czytałem o podwajaniu lub nawet potrajaniu cen dla turystów. Przygotowałem więc swoje notatki z indonezyjskiego i miałem zamiar udawać, że wszystko rozumiem. Najpierw zapytałem, czy ma licznik taksówkowy, bo w innym przypadku nie jadę. Powiedział, że ma. Ok, więc wsiadłem (z notatkami w ręku!). Podałem mu adres, powiedziałem że byłem tam wcześniej i że mówię po indonezyjsku. W trakcie jazdy rzuciłem dwoma zwrotami, żeby nie było: „Hujan baniak”- jak się później dowiedziałem, nie jest to do końca poprawne stwierdzenie i oznacza mniej więcej: "wiele deszczu". Drugi zwrot, po skręcie w prawo powiedziałem: „Kanan” co oznacza dokładnie „ w prawo”. Odpowiedział tylko – „Tak”. Jednym słowem rozmowa się nie kleiła. Myślę, że nie dał się nabrać na to, że mówię po indonezyjsku. W każdym bądź razie nie oszukał mnie, bo znałem cenę, którą powinienem zapłacić. Zresztą organizacja i tak zwróciła mi koszty dojazdu ;)
Na miejscu było już pięcioro Japończyków (1 chłopak, który wracał
do swojego kraju następnego dnia i 4 Japonki, które dopiero co przyjechały na dwu-tygodniowe
projekty). No i oczywiście Mas Ketut – „przywódca” organizacji! Pogadałem z nimi godzinkę, zrobiłem sobie zupkę chińską z proszku
(specjał w domu Ketuta), którą następnie rozlałem w całości na swój materac –
wrrrr!
Po północy, gdy już spaliśmy, przyjechała jedna z Niemek –
Kati.
We wtorek nad ranem dotarli jeszcze Mark i Met, a po południu druga z Niemek- Ameli (dokładniej pół Niemka, pół Indonezyjka).
Gdy już byliśmy w komplecie pojechaliśmy
taksówkami do miasta Ungarian, gdzie stacjonowali już pozostali wolontariusze.
Łącznie było nas ok. trzydziestu osób: 11 osób z Niemiec, 2 Włochów, 4 Japonki, Hiszpanka,
Rumunka, Szwedka, Holender, Dunka, 6 Indonezyjczyków no i ja – Polak mały :)
Już dawno nie widziałem tylu „bule” (białych ludzi) w jednym
miejscu!
Klimat był niesamowity, wszyscy rozmawialiśmy, poznawaliśmy
się. Każdy zapraszał się nawzajem do „swojej” miejscowości w Indonezji,
planowaliśmy wspólne podróże w wolnym od zajęć czasie. Część osób uczestniczyła
w swoich projektach dwójkami, część osób, tak jak ja, pojedynczo. Muszę
przyznać, że przed projektem trochę obawiałem się, że lecę sam i również sam
będę brał udział w swoim projekcie, w zupełnie innym kulturowo kraju, wśród tubylców. Teraz
jednak wiem, że dobrze się stało. W pojedynkę nikt i nic mnie
nie ogranicza. Szybciej się uczę i odkrywam więcej ciekawych rzeczy ;)
Zjedliśmy kolację, po której graliśmy w jakieś gry integracyjne i opowiadaliśmy o swoich projektach. Każdy z nas w swojej miejscowości jest
„gwiazdą”, ale aż takiego powitania jak ja miałem, z posterami, śpiewami,
tańcami, pokazami sztuk walki nikt nie miał ;)
W domu było 5 łazienek: jedna w środku i 4 na zewnątrz.
Jako, że ta w środku wieczorem była niemal zawsze zajęta, postanowiłem wziąć prysznic na zewnątrz. Było już ciemno a ja nie wiedziałem, gdzie ona dokładnie jest, więc przyświecałem sobie
telefonem. Znalazłem łazienkę, zapaliłem światło i nagle wyleciało z niej coś
wielkiego tuż obok mnie. Telefon wypadł mi z ręki a ja prawie dostałem zawału
serca. Był to chyba nietoperz… W tym kraju muszę być przygotowany na wszelkiego
rodzaju niespodzianki ;)
***
Następnego dnia pobudka o 5:00. Poranne wstawanie przychodzi mi już zdecydowanie
łatwiej. Mam nadzieję, że to przyzwyczajenie przywiozę do Polski ;)
Tego dnia czekało nas wiele atrakcji. Na pierwszy ogień
poszedł- rafting – spływ pontonami rwącą rzeką. Już po minucie od wejścia na
ponton byłem cały mokry. Prawie 10
km , ok. 3 godziny adrenaliny, widoki jak z bajki - rzeka
którą spływaliśmy prowadziła przez dżunglę (bujna
roślinność, drzewa kokosowe, drzewa z mango i wiele wiele innych, których nie
potrafię określić).
Podczas spływu fotograf robił nam zdjęcia, które niestety
jeszcze nie dotarły do mnie. Jak tylko je otrzymam, zamieszczę na blogu.
Po spływie czekał na nas posiłek i kokosy prosto z drzewa. mmmmm... :) Następnie zasłużony relaksik- m.in. ping-pong i szczudła bambusowe.
Następnie odwiedziliśmy Borobudur – największa buddyjska świątynia w Azji południowo-wschodniej, powstała
pomiędzy 750 a 850 r. n.e. Jest ona obecnie jedną z największych atrakcji turystycznych Indonezji i faktycznie - robi niesamowite wrażenie.
Dwa lata temu (w 2011r), wskutek
erupcji znajdującego się w pobliżu wulkanu Merapi (najaktywniejszy wulkan Indonezji), Borobudur i okolice zostały pokryty 5-centymetrową
warstwą pyłu wulkanicznego.
Po wyczerpującym dniu wracamy już do Semarang. Mimo, że przez cały dzień było zachmurzenie to i tak opaliłem się ... na czerwono i wyglądałem jak Mr. Krab. Po drodze do domu jeszcze zajechaliśmy jeszcze do chińskiej restauracji.
Tej i następnej nocy mieliśmy spać już w Semarang, jednakże
łóżka były tylko 4, więc musieliśmy losować kto śpi na łóżku a kto na podłodze.
Niestety dwa razy wylosowałem „floor” …
***
W czwartek Mark wracał do swojego miasta już o godz 7:00 rano, więc przynajmniej
dwie godzinki pospałem w łóżku :D Rano na śniadanie kanapki z dżemem – dobre i
to. Wstałem dosyć późno. Włosi i jeden z Niemców wybierali się na zakupy, więc
szybko się ogarnąłem i pojechałem razem z nimi. W angkocie (nazwa małego miejskiego busika) spotkaliśmy panią z
koszykiem kur:
Generalnie zawsze podróżując tymi wehikułami rozmawiamy z
lokalnymi ludźmi – są bardzo zainteresowani nami. Włosi znają indonezyjski, w takim stopniu, że mogą już (z małymi problemami)
komunikować się z miejscowymi. Po zakupach poszliśmy napić się czegoś zimnego
do miejscowej, tradycyjnej, przydrożnej jadalni, która wygląda tak:
Tego rodzaju przydrożne jadalnie można tu napotkać na każdym kroku – a nazywane są Warungami.
Później na mieście spotkaliśmy się z resztą ekipy i poszliśmy zjeść
do innego lokalnego Warungu, gdzie sami nakładaliśmy na talerz to, co chcemy zjeść (oczywiście, oprócz ryżu,
który „obowiązywał” każdego i był już na talerzach ;)
Za 13 000 rupii (ok.1 euro) zjadłem bardzo dobry lunch i
wypiłem smaczny sok ze świeżo wyciskanych truskawek!
Powrót do domu ponownie angkotem (to ten mały busik) i znowu nowe
przygody, nowi ludzie zaczepiający nas! Indonezyjczycy są zachwyceni, gdy widzą „bule” mówiącego w
ich języku. Następstwem rozmowy było zaproszenie od sympatycznej Pani na sok wyciskany z jakiegoś dziwnego żółtego owocu – nie wiem co to, ale bardzo smaczny.
***
Następnego dnia jedna z Niemek miała urodziny.
Postanowiliśmy więc je uczcić i wybraliśmy się prawie całą ekipą do restauracji. Dojechaliśmy tam ponownie angkotem (ponad 10 osób w
jednym małym busiku). Miałem ten "przywilej" i siedziałem przy drzwiach.
Sęk w tym, że angkoty nie mają drzwi…
Dotarliśmy na miejsce. Restauracja wyglądała na ekskluzywną...
...a jedzenie, które serwowali było świeże w dosłownym tego słowa znaczeniu. Można było sobie wybrać żywą sztukę wskazując palcem.
Tradycyjna metoda zasiadania przy stole - po turecku
Przy kolacji rozmawiałem z Niemką i jednym z Włochów o
sytuacji gospodarczej w naszych krajach, PKB, średnich zarobkach, itd. Nie było czym się chwalić…
Po kolacji przenieśliśmy imprezę do domu. Nie wiem skąd, ale
mieliśmy 2 butelki whisky (chyba ktoś z Niemców przyniósł). Tak więc po ponad
dwóch tygodniach bez kropli alkoholu w końcu wypiłem „szklaneczkę”… ;)
***
Piątek - ostatni dzień w Semarang, wszyscy powoli wracają do swoich
miejscowości. Część z nas, która została, przeniosła się do biura Dejavato
(nazwa naszej organizacji).
Ja wyjeżdżam jako ostatni, i tak samo jak poprzednim razem – jadę do swojej wioski pociągiem o 2:30 w nocy..
U Ketuta w domu, kiedy zapada zmrok, wiele dziwnych stworzeń
budzi się do życia. Dziś przed wieczornym prysznicem spotkałem jaszczurkę pływającą
w zbiorniku na wodę (tej wody używa się do kąpieli). Ostatnim razem będąc tu,
również w łazience widziałem dwa karaluchy i wielkiego, czarnego robaka ze
szczękami. Nie chcę nawet myśleć jakie dziwactwa chodzą po mnie w nocy. Na szczęście w Lamongan w swoim pokoju nie mam takich stworzeń (albo nie jestem świadomy ich obecności... O_o)
***
Pięć dni w Semarang minęło, czas wracać do rodziny! To było niesamowite
doświadczenie spędzać czas i rozmawiać z ludźmi z różnych części świata.
Wszyscy zapraszali się nawzajem nie tylko do swoich miejscowości w Indonezji,
ale również do swoich krajów już po projekcie. Nie inaczej było w moim
przypadku. Dopiero później zacząłem zastanawiałem się nad jedną istotną kwestią... co ja im mogę pokazać w swojej rodzinnej Ostrołęce…?
Oj tam oj tam, zawsze mogę ich zabrać do Krakowa, pokazać Wawel i poczęstować zimnym lechem - to musi zrobić wrażenie :)
Oj tam oj tam, zawsze mogę ich zabrać do Krakowa, pokazać Wawel i poczęstować zimnym lechem - to musi zrobić wrażenie :)
Nie no Artur nie narzekaj - Jest co w Polsce pokazywać ;) Może akurat nie w Ostrołęce, ale narzekać nie można ;) Przy okazji spytaj tych wszystkich dziewczyn, które pokazują znak Victori/Peace do zdjęć - co u nich to ma znaczyć?:P
OdpowiedzUsuńW Polsce- jasne, że tak. Zdecydowanie się zgadzam! W poście chodziło mi o Ostrołękę (rzeka, most ewentualnie :)
OdpowiedzUsuńTen znak oznacza "smile" :D