poniedziałek, 29 kwietnia 2013

3 Bule dari Polandia, czyli trzech białych z Polski



***

            Minęło już kilka dobrych dni od poprzedniego wpisu. Nie miałem ostatnio czasu - od piątku goszczę dwóch gości z Polski: brat Łukasz i przyjaciel Krzysiu z Gdańska. Wpadłem na pomysł, że tym razem powierzę rolę napisania posta jednemu z nich (przyda się nowe flow). Krzysiu postanowił podjąć się tego zadania. Tak więc poniżej przedstawiam jego relację i zdjęcia z ich pierwszych dni pobytu w Indonezji…

***




            Biorąc pod uwagę, że jest to mój pierwszy post w życiu, zdaję sobie sprawę, że nie będzie tak wykwintny jak reszta postów Artura, które tak długo są oczekiwane przez was ;) Jednakże otrzymując takie zadanie postaram się choć w połowie sprostać oczekiwaniom czytelników i w dużym skrócie (aby nie zanudzać) opisać życie dwóch nowych „Bule” w Indonezji ;)

            Pozwolę sobie ominąć opis naszej podróży z Polski do Surabaja, jedynie wspomnę o tym, że przeżyliśmy dwa zdarzenia, których kompletnie nie oczekiwaliśmy. Pierwsze miało miejsce w samolocie. Zostaliśmy poinformowani, że jednak nie lecimy bezpośrednio z Amsterdamu do Dżakarty, a musimy zaliczyć przesiadkę w … Kuala Lumpur (Malezja). Żałujcie, że nie widzieliście miny Łukasza jak się dowiedział o tym. Kolejną dość mało sympatyczną informacją była wiadomość, że spóźniliśmy się jakieś … 10 minut na  ostatnią odprawę lotu z Dżakarty do Surabaji o godz. 18:30. No cóż pozostało nam kupić bilet na godzinę mocno poranną bo na 5:30 i czekać. Jednak nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło. Pomimo 9 h oczekiwania na lotnisku  zaoszczędziliśmy na tym jakieś 40$ od osoby. Oczywiście, nie muszę wspominać, że zaraz po wylądowaniu zostaliśmy małą atrakcją turystyczną.. no i oczywiście potencjalną możliwością zarobku dla miejscowych cwaniaczków.. Jak się okazało później zostaliśmy dwa razy „oskubani” przez tutejszych, choć prawdopodobnie każdy biały tak ma. Jesteś biały? Płacisz więcej! („ja nie zostałem oskubany”- przyp. red. Artura ;)
           
                                                           „Orzeł wylądował”
            Zaraz po wylądowaniu zostaliśmy odebrani przez naszego gospodarza Artura i dwóch jego indonezyjskich przyjaciół Pak Bidzika oraz Pak Nadih’iego


            Bardzo szybko mogliśmy zobaczyć na własne oczy co to jest jazda po ulicach miasta Surabaya. Jeśli ktoś myśli, że najdziwniejsze rzeczy dzieją się w Rosji to zapraszam do Indonezji… mocno się zdziwicie. Każdy jeździ tu jak chce. Teraz rozumiem czemu polisy ubezpieczeniowe o odpowiedzialności cywilnej nie obejmują tego kraju.

            Zanim dojechaliśmy do wioski w obrębie Lamongan, gdzie mieszka Artur, zasmakowaliśmy tradycyjnej kuchni w jednej z restauracji zwanych: „Warung”. Warunki coś a’la lata 60’ XX wieku w Polsce. Jedzenie było bardzo dobre, szczególnie krewetki. Osobiście uwielbiam je tak więc prawie trafili w moje podniebienie. Dlaczego prawie?  Ponieważ były zbyt ostre.. Praktycznie nie ma tu posiłku bez ostrych przypraw. Oczywiście nie obyło się bez ryżu ;) Tutaj ryż to jak u nas chleb, ale to już wiecie po wcześniejszych postach.



        „Kolejnych dwóch Bule w wiosce Kawistolegi”

            Zostaliśmy bardzo mile przywitani oraz oprowadzeni po wiosce przez tutejszych mieszkańców. Na pytanie „skąd jesteście?” – odpowiadamy „Polandia”. Szybko otrzymujemy zwrot „LEWANDOWSKI !!” Indonezyjczycy bardzo interesują się europejską piłką nożną, a szczególnie Ligą Mistrzów. Lewandowski jest prawie tak samo popularny jak Messi,  po strzeleniu 4 bramek Realowi Madryt. Brawo Lewy ;)
            Wracając do jedzenia. Tak jak wcześniej pisałem większość potraw jest bardzo ostra, więc trzeba uważać szczególnie na sosy, które miejscowi nazywają „Sambel”.. Powodują, że tylko mleko może złagodzić palenie, oczywiście dotyczy to przeważnie turystów takich jak my. Tutejsi już dawno mają przepalony przełyk.

            Właśnie zostałem upomniany przez Artura bym się za mocno nie rozpisywał, ponieważ są ciekawsze rzeczy, więc przechodzę bezpośrednio do nich.
                                                
       „Surabaya”
           
            Pierwszym miejscem, do którego pojechaliśmy było miasto które wcześniej przedstawiłem Surabaya. Ponad 4 milionowa stolica wschodniej Jawy z bardzo ciekawą infrastrukturą, oraz jeszcze ciekawszymi mieszkańcami. Celem wycieczki był event o nazwie „Aiesec Carnival” zorganizowany przez znajomych Artura z organizacji studenckiej AIESEC. Miał on na celu rozpromowanie fundacji wśród młodych ludzi, pokazanie w jaki sposób można zdobywać ciekawe, międzynarodowe doświadczenie poprzez praktyki i staże za granicą. Podczas tego eventu mieliśmy okazję obejrzeć kilka naprawdę ciekawych występów o charakterze kulturowym, indonezyjskie tańce, sztuki walki oraz mały speech Artura, który opowiada o swoim projekcie w Lamongan. Bardzo zgrabnie mu to wyszło ;) Oprócz niego wypowiadali się także inni ludzie odbywający projekty w Indonezji, m.in. z Pakistanu, Burkina Faso, Węgier, Angoli, Niemiec, Iraku.
Jawajski dramat

"Stand up ala Artur"

            W trakcie pobytu w Surabaji nie obyło się oczywiście od pozowania do zdjęć. Każdy w życiu ma swoje 5 minut :)  Jednakże te 5 minut było dość mocno męczące. Na sam koniec wszyscy zgromadzeni w galerii odtańczyli taniec a’la disco dance oraz odśpiewaliśmy złączeni w kółko piosenkę Michaela Jacksona „We are the world”.
"say cheese"

rodzinnie

"peace and love"


     „ Egzaminy szkół podstawowych”

            Kolejnego dnia (już we wiosce- Kawistolegi) zostaliśmy zaproszeni na szkolne wydarzenie związane z zakończeniem edukacji dla klas 6 podstawówki. Szybkie wejście na główny plac wioski, by zająć miejsca w pierwszym  rzędzie i oczywiście powtórka z poprzedniego dnia: „Time to photo Mister” Jak tu odmówić … nauczycielom :)  Oczywiście odbyły się różne występy oraz konkursy, w których mieliśmy zaszczyt uczestniczyć- bezpośrednio w losowaniu nagród dla uczniów.
"Nauczyciele z wioski"

"gangdam style :)"

"i kto wygrał talon na gumę i balon ?"

" Lukas Podolski :)"

"Mister Artur i jego uczennice"

"Indonezyjska Biedronka"

"Puchar zdobywców pucharów"

            Po kilku minutach odpoczynku w pokoju (tutaj pogoda powoduję, że człowiek ma ciągle ochotę na sen) zagraliśmy krótki sparing w futsal z tutejszymi uczniami. Nie będę opisywał jak nam szło, ale paru z tutejszych chłopaków, może zrobić karierę.
            Szybki prysznic i wieczorem jedziemy z nauczycielami na zwiedzanie aktywnego wulkanu Bromo.
            W poprzednich postach Artur parę razy opisywał na swoim blogu o „rubber time” I tym razem wyjazd o umówionym czasie przedłużył się o około godzinę.

Wyjazd na "Bromo"

"Time to rest Pak Bidzika ;)"

niektórym chyba zimno jest

"Śnieg w Indonezji !?" Nie to tylko efekt mgły :)

"Polandia :)"

              Podróż z wioski do podnóża wulkanu Bromo trwała 5 godzin.Gdy już dojechaliśmy do punktu docelowego wycieczki okazało się, że jeszcze przed nami ponad 20 km... Wynajęliśmy specjalny pojazd, który przewiózł nas do kolejnego miejsca, z którego już ruszyliśmy piechotą. Podróż na szczyt trwała dość długo a nasi indonezyjscy przyjaciele nie byli przyzwyczajeni do niskiej jak dla nich temperatury (5 – 10 stopni Celsjusza), oraz wspinaczki po wysokich wzniesieniach. Było to dla nich kompletną abstrakcją.  Po około 2 godzinach dotarliśmy do krateru Bromo. Miejsce w naszych oczach okazało się przepiękne.
Zresztą nie ma sensu opisywać. Zobaczcie sami:




To chyba jest flaga Lamongan





"schody do nieba"

"wschód słońca"

"panorama Bromo"

Interes się kręci, nawet na wulkanie ;)


"czy na pewno to było w tę stronę ?"


ktoś chyba się zmęczył :)


          Jutro czas na główny gwóźdź programu – wyspa Bali. Pakujemy się i  rano wyjazd do Surabaya, skąd liniami lotniczymi „Lion Air” lecimy na wyspę. Tak to ta sama linia, której samolot kilka tygodni temu wylądował w morzu, i również u wybrzeży wyspy Bali ;)

Pozdrawiamy wszystkich czytelników . SALAM !!!! 

***


środa, 24 kwietnia 2013

Tradycyjne indonezyjskie wesele



***

          Niedziela - wesele nauczyciela wf-u imieniem Pak Mirul. Miałem więc okazję zobaczyć z bliska jak wygląda ów wydarzenie w Indonezji.
Dzień wcześniej wraz z resztą nauczycieli pojechaliśmy do domu pana młodego, gdzie odbył się tradycyjny przed-weselny poczęstunek.





 Przygotowywanie dekoracji - na ostatnią chwilę. Jak widać na zdjęciu powyżej,
co niektórzy zasypiali od nadmiaru pracy...


             Wesela indonezyjskie zawsze odbywają się podwójnie – raz w domu pana młodego, drugi raz u pani młodej. Ciężko byłoby pomieścić 200 osób w domu, więc problem w bardzo prosty sposób został rozwiązany:

Jedna z głównych dróg wioski została najzwyczajniej w świecie zamknięta przez organizatorów i przez całą szerokość ulicy został rozstawiony taki właśnie otwarty namiot. Przed nim postawiono tylko tabliczkę z informacją, że „Przejazdu nie ma!”  PS. Jak widać na powyższym zdjęciu, nagłośnienie było solidne


          Pani młoda mieszka w Lamongan. Na kilka godzin przed weselem miałem zaszczyt wraz z Mas Najim odebrać ją osobiście i przywieźć do naszej wioski. Umówiłem się z Najim na godzinę 6.00 rano jednak obudził mnie  on już o godz. 4:55 z informacją, że wyjazd o 5:00… hmm.. odpowiedni moment na zmianę planu...

          Rodzina Pani Młodej powitała nas śniadaniem. W Indonezji gdziekolwiek pójdziemy w odwiedziny (nawet jeśli trwa to tylko chwilę),  nie ma możliwości, żeby opuścić dom bez zjedzenia czegokolwiek – to nie szkodzi, że jesteś najedzony – „Jedz boś chudy” jak to zwykle mówi moja babcia :)

Widać było po przyszłej żonie, że jest zestresowana. Próbowałem wtedy mówić coś po indonezyjsku – cokolwiek- wtedy zawsze jest śmiesznie, przynajmniej dla nich.

Z powrotem byliśmy przed godziną 7:00. Większość miejsc pod namiotem była już zajęta.
Mimo, że wesele zaczyna się o godz. 10:00. 
Okazało się jednak, że to było takie nieformalne spotkanie przed główną ceremonią. Goście przyszli, żeby zjeść posiłek, a po ok. 10 minutach było już pusto.. Korzystając z tej okazji również poszedłem do domu odespać godzinkę.


            Tak samo jak w Polsce, w Indonezji również wręcza się Parze Młodej pieniądze w kopercie. Zapytałem Pak Bandżira (swojego indonezyjskiego ojca) o to ile powinienem dać. Odpowiedział, że 50 tysięcy rupii.. Spytałem czy na pewno tyle wystarczy? - "Tak, tak na pewno". Więc wrzuciłem tę kwotę (15zł w przeliczeniu na PLN) do koperty i dodałem jeszcze mały upominek z Polski. Później  z ciekawości zapytałem Pak Bidzika ile wrzucił. Powiedział, że 20tys. rupii, czyli ok. 6 złotych...

           O godzinie 10:00 wszyscy już byli na miejscu, tym razem ubrani elegancko w tradycyjne indonezyjskie materiały z batiku. Na tę okazję ja również zakupiłem koszulę wykonaną z batiku. Siedziałem z przodu razem z częścią nauczycieli. Wszystko było kolorowe, ładnie przystrojone. Teraz czekaliśmy już tylko na parę młodą.



             W końcu pojawili się główni bohaterowie uroczystości. Najpierw przeszli do musholi (jest to taka mniejsza wersja meczetu) na modlitwę i przyrzeczenie miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej (to jest oczywiście wersja na polskich ślubach, a co przyrzekają sobie w Indonezji? - tego jeszcze nie wiem). Poszedłem z nimi zaciekawiony jak to wszystko wygląda. Pani Młoda miała charakterystyczny make-up..


W Polsce byśmy powiedzieli – kilo tapety ;)

            Pan młody też miał pomalowane oczy! Ale to i tak nic.. widziałem kiedyś na Travel Channel ceremonię zaślubin na wyspie Bali – tam pan młody umalowany był tak samo jak panna młoda.
Widać było po Pak Mirul'u że stresuje się bardziej niż żona. W pewnym momencie poleciały mu łzy z oczu..

Pak Mirul i przyszły teść u jego boku. Chyba dający pozwolenie na oddanie córki :P




            Po modlitwie i podpisaniu dokumentów, młodzi poszli się przebrać, a ja wróciłem na swoje miejsce. W tym czasie wodzirej imprezy – Pak Heri (nauczyciel angielskiego z naszej szkoły) wygłosił przemowę

Jego córka nie odstępowała go nawet na krok.

Po chwili wyszli już młodzi, przebrani w święcące, złote stroje. 
Wyglądali zdumiewająco.. jak król i królowa ! ;)

Usiedli sobie na środeczku nic nie mówiąc. Przemawiała za to starszyzna… 

Pan po lewej to ojciec Bu Ummi (czyli mojej indonezyjskiej matki) , który mieszka w domu obok nas.
Jest on założycielem szkoły, w której uczę. Zawsze pozytywny i uśmiechnięty, próbujący zagadywać do mnie po angielsku pomimo, że nie zna tego języka ;)


           Następny przemawiający jednak nie był już taki rozrywkowy. Strasznie zanudzał przez ponad godzinę. Myślałem, że usnę – gorąco niesamowicie..  Dawał on dobre rady dla świeżo upieczonych małżonków w języku jawajskim, którego ja nie rozumiem.



Po nudnej przemowie Pak Mirul wraz z żoną poszli znowu się przebrać. 
Tym razem założyli ciuszki koloru fioletowego.


Na koniec zrobiliśmy wspólne zdjęcia...
...i  impreza się skończyła… o godz. 12:11 po południu czasu indonezyjskiego


          Podsumowując: wesele było „bez fajerwerków”, bez napoi wyskokowych, tańcy i hulańcy, a trwało tylko dwie godziny. Główni bohaterowie  „imprezy” nie wypowiedzieli przez cały okres trwania ani słowa. Jeden ze starszych Panów przez godzinę wygłaszał nudną przemowę. Poza tym pod namiotem było strasznie gorąco i duszno. Podobały mi się za tradycyjne stroje weselne – kolorowe i fikuśne :)
Wniosek: Zdecydowanie wolę polskie wesela!

***


          Żeby nie było, że wpis poświęcam tylko weselu, napiszę o bananach, które wbrew pozorom wydają się ciekawym i wartym zwrócenia uwagi tematem...


           Mianowicie, w Indonezji jest  ich multum, rosną prawie wszędzie i samoistnie się rozsiewają (jak chwasty w Polsce). Drzewo bananowca oficjalnie nie jest drzewem, ale ze względu na wygląd, tak pospolicie jest nazywane. Bananowiec tylko raz w swoim żywocie wydaje owoce po których ścięciu- usycha. Jeśli natomiast zetniemy go przed urodzeniem owoców, wyrośnie on ponownie w tym samym miejscu, i tak w nieskończoność po każdym ścięciu. Wniosek – ciężko pozbyć się tej rośliny. Jeśli nawet pozwolimy jej wypuścić owoce a następnie umrzeć, wokół niej wyrosną następne drzewka...

 Jeden z bananowców przed moim domem.

Poniżej owoce innego drzewa charakterystycznego dla Indonezji (zapomniałem nazwy)

A tu jaszczurka, która zawitała do gazeboo (nazwa pomieszczenia bez ścian, gdzie prowadzę English Club). Nie mogła wydostać się na zewnątrz, ponieważ  miała uciętą jedną kończynę a nawierzchnia była śliska.

Na szczęście jeden z moich uczniów - Zacky, w subtelny sposób pomógł jej wydostać się na „łono natury”



           Ze względu na egzaminy w szkole podstawowej i średniej, w tym tygodniu prowadzę zajęcia dla przedszkolaków i dochodzę do wniosku, że lekcje z tymi najmłodszymi (5-8 lat) to męczarnia!

Strasznie hałasują i nie za bardzo rozumieją co mówię ;)

Gdzie jest Polska?

Taak, właśnie tu!


             W bibliotece, gdzie prowadziłem jedne z zajęć, dostępne były 3 globusy i każdy z nich był błędny! Ciągle można zobaczyć na nich Jugosławię a Polska od północy nie graniczy z Obwodem Kaliningradzkim, który według  tych globusów jest częścią Litwy…

Moje dzieciaki :D


          Pamiętacie jak przed Świętami Wielkanocnymi przyrządziłem swojej rodzinie polskiego schabowego z kurczaka? Tak długo uczyli się nazwy "schabowy", że ostatnio młodsza z córek powiedziała, że nazywam się Artur Schabowy !! :D

***