***
Niedziela - wesele nauczyciela wf-u imieniem Pak Mirul.
Miałem więc okazję zobaczyć z bliska jak wygląda ów wydarzenie w
Indonezji.
Dzień wcześniej wraz z resztą nauczycieli pojechaliśmy do domu pana młodego, gdzie odbył się tradycyjny przed-weselny poczęstunek.
Przygotowywanie dekoracji - na ostatnią chwilę. Jak widać na zdjęciu powyżej,
co niektórzy zasypiali od nadmiaru pracy...
co niektórzy zasypiali od nadmiaru pracy...
Wesela indonezyjskie zawsze odbywają się podwójnie – raz w
domu pana młodego, drugi raz u pani młodej. Ciężko byłoby pomieścić 200
osób w domu, więc problem w bardzo prosty sposób został rozwiązany:
Jedna z głównych dróg wioski została najzwyczajniej w świecie zamknięta przez organizatorów i przez całą szerokość ulicy został rozstawiony taki właśnie otwarty
namiot. Przed nim postawiono tylko tabliczkę z informacją, że „Przejazdu
nie ma!” PS. Jak widać na powyższym zdjęciu, nagłośnienie było solidne
Pani młoda mieszka w Lamongan. Na kilka godzin przed weselem miałem zaszczyt wraz z Mas Najim odebrać ją osobiście i przywieźć do naszej wioski. Umówiłem się z Najim na godzinę
6.00 rano jednak obudził mnie on już o godz. 4:55 z informacją, że wyjazd o
5:00… hmm.. odpowiedni moment na zmianę planu...
Rodzina Pani Młodej powitała nas śniadaniem. W Indonezji
gdziekolwiek pójdziemy w odwiedziny (nawet jeśli trwa to tylko chwilę), nie ma możliwości, żeby opuścić dom bez
zjedzenia czegokolwiek – to nie szkodzi, że jesteś najedzony – „Jedz boś chudy”
jak to zwykle mówi moja babcia :)
Widać było po przyszłej żonie, że jest zestresowana.
Próbowałem wtedy mówić coś po indonezyjsku – cokolwiek- wtedy zawsze jest
śmiesznie, przynajmniej dla nich.
Z powrotem byliśmy przed godziną 7:00. Większość miejsc pod namiotem była już zajęta.
Mimo, że wesele zaczyna się o godz. 10:00.
Mimo, że wesele zaczyna się o godz. 10:00.
Okazało się jednak, że to było takie nieformalne spotkanie przed główną ceremonią. Goście
przyszli, żeby zjeść posiłek, a po ok. 10 minutach było już pusto.. Korzystając z tej
okazji również poszedłem do domu odespać godzinkę.
Tak samo jak w Polsce, w
Indonezji również wręcza się Parze Młodej pieniądze w kopercie. Zapytałem Pak Bandżira (swojego indonezyjskiego ojca) o to ile powinienem dać. Odpowiedział, że 50 tysięcy rupii.. Spytałem czy na pewno tyle wystarczy?
- "Tak, tak na pewno". Więc wrzuciłem tę kwotę (15zł w przeliczeniu na PLN) do koperty i dodałem jeszcze
mały upominek z Polski. Później z
ciekawości zapytałem Pak Bidzika ile wrzucił. Powiedział, że 20tys. rupii, czyli ok. 6 złotych...
O godzinie 10:00 wszyscy już byli na miejscu, tym razem
ubrani elegancko w tradycyjne indonezyjskie materiały z batiku. Na tę okazję ja również zakupiłem koszulę wykonaną z batiku. Siedziałem z przodu razem z częścią nauczycieli. Wszystko było kolorowe, ładnie
przystrojone. Teraz czekaliśmy już tylko na parę młodą.
W końcu pojawili się główni bohaterowie uroczystości.
Najpierw przeszli do musholi (jest to taka mniejsza wersja meczetu) na
modlitwę i przyrzeczenie miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej (to jest oczywiście wersja na polskich ślubach, a co przyrzekają sobie w Indonezji? - tego jeszcze nie wiem). Poszedłem z nimi zaciekawiony jak to
wszystko wygląda. Pani Młoda miała charakterystyczny make-up..
W Polsce byśmy powiedzieli – kilo tapety ;)
Pan młody też miał pomalowane oczy! Ale to i tak nic.. widziałem
kiedyś na Travel Channel ceremonię zaślubin na wyspie Bali – tam pan młody umalowany
był tak samo jak panna młoda.
Widać było po Pak Mirul'u że stresuje się bardziej niż żona. W pewnym momencie poleciały mu łzy z oczu..
Pak Mirul i przyszły teść u jego boku. Chyba dający pozwolenie na oddanie córki :P
Po modlitwie i podpisaniu dokumentów, młodzi poszli się
przebrać, a ja wróciłem na swoje miejsce. W tym czasie wodzirej imprezy – Pak
Heri (nauczyciel angielskiego z naszej szkoły) wygłosił przemowę
Jego córka nie odstępowała go nawet na krok.
Po chwili wyszli już młodzi, przebrani w święcące, złote stroje.
Wyglądali zdumiewająco..
jak król i królowa ! ;)
Usiedli sobie na środeczku nic nie mówiąc. Przemawiała za to starszyzna…
Pan po lewej to ojciec Bu Ummi (czyli mojej indonezyjskiej matki) , który mieszka w domu obok nas.
Jest on założycielem szkoły, w której uczę. Zawsze pozytywny i uśmiechnięty, próbujący zagadywać do mnie po angielsku pomimo, że nie zna tego języka ;)
Jest on założycielem szkoły, w której uczę. Zawsze pozytywny i uśmiechnięty, próbujący zagadywać do mnie po angielsku pomimo, że nie zna tego języka ;)
Następny przemawiający jednak nie był już taki rozrywkowy. Strasznie zanudzał przez ponad
godzinę. Myślałem, że usnę – gorąco niesamowicie.. Dawał on dobre rady dla świeżo upieczonych małżonków w języku jawajskim, którego ja nie rozumiem.
Po nudnej przemowie Pak Mirul wraz z żoną poszli
znowu się przebrać.
Tym razem założyli ciuszki koloru fioletowego.
Na koniec zrobiliśmy wspólne zdjęcia...
...i impreza się skończyła… o godz. 12:11 po południu czasu
indonezyjskiego
Podsumowując: wesele było „bez fajerwerków”, bez napoi
wyskokowych, tańcy i hulańcy, a trwało tylko dwie godziny. Główni
bohaterowie „imprezy” nie wypowiedzieli
przez cały okres trwania ani słowa. Jeden ze starszych Panów przez godzinę wygłaszał nudną przemowę. Poza tym pod namiotem było
strasznie gorąco i duszno. Podobały mi się za tradycyjne stroje weselne –
kolorowe i fikuśne :)
Wniosek: Zdecydowanie wolę polskie wesela!
***
Żeby nie było, że wpis poświęcam tylko weselu, napiszę o bananach, które wbrew pozorom wydają się ciekawym i wartym zwrócenia
uwagi tematem...
Mianowicie, w Indonezji jest ich multum, rosną prawie wszędzie i
samoistnie się rozsiewają (jak chwasty w Polsce). Drzewo bananowca oficjalnie nie jest drzewem, ale ze względu na wygląd, tak pospolicie jest nazywane.
Bananowiec tylko raz w swoim żywocie wydaje owoce po których ścięciu- usycha. Jeśli natomiast zetniemy go przed urodzeniem owoców, wyrośnie on ponownie w tym samym miejscu, i tak w nieskończoność po każdym
ścięciu. Wniosek – ciężko pozbyć się tej rośliny. Jeśli nawet pozwolimy jej wypuścić
owoce a następnie umrzeć, wokół niej wyrosną następne drzewka...
Poniżej owoce innego drzewa charakterystycznego dla
Indonezji (zapomniałem nazwy)
A tu jaszczurka, która zawitała do gazeboo (nazwa
pomieszczenia bez ścian, gdzie prowadzę English Club). Nie mogła wydostać się na zewnątrz, ponieważ miała uciętą jedną kończynę a nawierzchnia była śliska.
Na szczęście jeden z moich uczniów - Zacky, w subtelny sposób pomógł jej wydostać się na „łono
natury”
Ze względu na egzaminy w szkole podstawowej i średniej, w
tym tygodniu prowadzę zajęcia dla przedszkolaków i dochodzę do wniosku, że
lekcje z tymi najmłodszymi (5-8 lat) to męczarnia!
Strasznie hałasują i nie za bardzo rozumieją co mówię ;)
Gdzie jest Polska?
Taak, właśnie tu!
W bibliotece, gdzie prowadziłem jedne z zajęć, dostępne były 3 globusy i każdy z nich był
błędny! Ciągle można zobaczyć na nich Jugosławię a Polska od północy nie graniczy z Obwodem Kaliningradzkim, który według tych globusów jest częścią Litwy…
Moje dzieciaki :D
Pamiętacie jak przed Świętami Wielkanocnymi przyrządziłem swojej rodzinie polskiego schabowego z kurczaka? Tak długo uczyli się nazwy "schabowy", że ostatnio młodsza z córek powiedziała, że nazywam się Artur Schabowy !! :D
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz