poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Na półmetku... Zwiedzanie okolicy



***

           W poprzedni weekend pojechałem z jednym z nauczycieli - Pak John'em Soleh na „wycieczkę” do szkoły jego brata, gdzie odbywał się konkurs rysowania dla przedszkolaków. Oczywiście żaden z maluchów ani towarzyszących im mam nie  rozumieli po angielsku więc całą przemowę trzasnąłem po indonezyjsku. Mam nadzieję, że zrozumieli...




Nie wiem co to za instrumenty, ale wyglądają śmiesznie


Przekąski poniżej z wyglądu przypominają polskie pierogi:
Z tą różnicą, że zamiast mięsa, grzybów, czy sera, nafaszerowane są słodką marchewką i obowiązkowo - papryczka chilli w zestawie.


Odwiedziłem również skautów, którzy powitali mnie gromkim: "Hello Mister!"


Aby wszyscy dobrze słyszeli musiałem użyć tego oto sprzętu. Czy było? Ba.. z takim "kogutem" nawet dwie wioski dalej mnie słyszeli!

Gdzie jest Wally?


Dzieciaki wstydziły się uścisnąć mi rękę, ale wystarczy, że znajdzie się jeden odważny... wtedy już kolejki końca nie widać.




 Ciekawe co ten maluch sobie pomyślał...  "Panie, co Pan do mnie mówisz?"

Konkurs rysowania - jak widać zacięta rywalizacja 

***


            Po odwiedzinach w szkole, następnym punktem wycieczki był dom Pak John'a Soleh. Mieszka on w bardzo małej wiosce "na końcu świata". W naszej szkole John znany jest jako „Master of chickens” (Specjalista ds. kurczaków). Jak tylko dojechaliśmy do jego posiadłości, wiedziałem już skąd wzięło się to pseudo… Na jego podwórku biegało kilka odmian kur i kogutów, indyki oraz (chyba) perliczki. W sumie trudno to nazwać podwórkiem, bo nie było ogrodzone, a kuraki biegały wszędzie...

"Master of chickens" - Pak John Soleh :)

Nawet w „salonie” trzyma jakąś odmianę kurczaka w pudełku…

i … wylęgarnie dla piskląt:


Nie wiem jak fachowo nazywają się te urządzenia. Ja nazwałem je wehikułami czasu.


           Pierwszego dnia, kiedy poznałem John'a, powiedział że ma odmianę kurczaka z Polski, po czym pokazał zdjęcia. Nie jestem znawcą, ale nigdy podobnego stworzenia w naszym kraju nie widziałem! To była jakaś dziwna, czarna kura z przerośniętą grzywą... Jak je kupował, powiedziano mu, że to kurczak polski… "No to zrobili go w bambuko" - pomyślałem...


Kuchnia - bardzo stylowa


            Po obiedzie zabrał mnie do miejsca, gdzie spędził najpiękniejsze chwile swojego dzieciństwa – las zaraz za domem… Z tego co opowiadał, wtedy żyły w nim żółwie lądowe, wiele gatunków węży, jadowite żaby, małpy i inne dzikie zwierzęta. Teraz już ciężko je spotkać, ale ja i tak  szedłem cały czas za nim obawiając się, że zaraz nadepnę na coś dziwnego...

Farmer ścinający trawę dla krów


A powyżej kot sąsiadów Johna próbujący jakimś cudem przedostać się przez kratę.
Prawdopodobnie chciał „pobawić się" z  zamieszkującym klatkę ptakiem.


         Po godzinnej wycieczce po lesie zaczął zapadać zmrok i trzeba było wracać do domu. Przy wyjeździe z wioski natrafiliśmy na nieoczekiwaną przeszkodę.. Otóż główna droga wyjazdowa była zablokowana przez maszynę, która transportowała ryż przez rury do budynku mieszkalnego.
Na szczęście trwało to „tylko” 10 min…



***

          Kolejny dzień wycieczki – tym razem pojechaliśmy wraz z Johnem  i jego rodziną (w sumie to rodzina jego brata, John ma 33 lata i wciąż wolny strzelec :) do miejscowości Bojonegoro, która jest miejscem częstych wycieczek ludności lokalnej ze względu na znajdujący się tam ogień, który nigdy nie gaśnie…  

Na zdjęciu nie wygląda to jakoś wyjątkowo, ale w istocie ogień cały czas się pali bezbarwnym płomieniem.
Miejscowi uważają go za święty ogień...

Zabraliśmy ze sobą kolby kukurydzy i „ichniejsze” ziemniaki o nazwie Kasawa (nasze polskie są zdecydowanie lepsze!) Następnie wrzuciliśmy je „na ruszt”. Po ok. 7 min były gotowe do zjedzenia.




A to następny wyjątkowy „krąg” w tej miejscowości (zaraz obok tego z ogniem) – bulgocząca woda. Wygląda jakby ciągle się gotowała, ale była zimna… No i trochę śmierdziała.. W sklepiku obok babeczka sprzedawała puste butelki, które miejscowi napełniali „magiczną” wodą”.

Powyżej brat Johna- Pak Nawawi z rodziną


Ostatnim punktem wycieczki był basen "pod chmurką"


Ale miałem siniaki po tym zjeździe.. nie powiem gdzie !

***

           W drodze powrotnej do domu przypomniało mi się, że Pak Bandzir, czyli mój indonezyjski ojciec, ma dziś urodziny. Poprosiłem więc swoich towarzyszy podróży o nauczenie mnie indonezyjskiego „Happy Birthday to youuu…"

Selamat ulang tahun
Selamat ulang tahun
Selamat ulang tahun Pak Bandzir
Semoga panjang umur
dan bahagia...!

Uczyłem się powyższej pieśni przez całą drogę powrotną, ale było warto. Pak Bandżir był zaskoczony i zadowolony ;)
W prezencie wręczyłem mu słodycze z Bojonegoro i flagę Polski, która.. nie była moja
 (Wiśnia – odkupię Ci nową ;)


Rodzinka w komplecie!

***


        Cały kolejny tydzień upłynął pod znakiem egzaminów w szkole, także miałem luźniejszy czas.

Wyjazd na plażę z uczniami

W Polsce taki transport dzieci raczej by nie przeszedł ;)

Oczywiście kąpiel w ubraniach - Indonesian style!

Powyżej nauczyciele z naszej szkoły

Biznes na plaży- wypożyczalnia dętek do pływania

Chciałoby się powiedzieć - „konkurencja (nie)śpi” ;)

Ponownie nauczyciele

I powrót do domu...

***

           Następny dzień, żeby nie powiedzieć – wycieczki, powiem: wyjazd służbowy, bo wraz z John'em Soleh i jedną z nauczycielek rozwoziliśmy jedzenie po Lamongan (swoją drogą niezła fucha;), gdzie odbywały się zawody gry w badmintona.


Przy okazji  miałem okazję poduczyć się gry na bębenkach...


           "Po robocie" zajechaliśmy do domu ów nauczycielki z którą rozwoziliśmy jedzenie (zapomniałem jej imienia, upss..) Jej brat również jest nauczycielem, ale w innym miejscu. Więc ów brat korzystając z okazji, zaprosił mnie do swojej szkoły, aby dzieciaki na własne oczy mogły zobaczyć "bule" (jeszcze raz dla niewtajemniczonych – bule to określenie białego człowieka w Indonezji). Odwiedziłem więc kolejną szkołę - w końcu nie będzie takiej, do której nie zagoszczę ;)


Jak tak dalej pójdzie, będę mógł wpisać w swojej CV-ce:
 „Wystąpienia publiczne – perfect!” ;)

Uczniowie w szkołach mają specjalne uniformy, w dodatku każda klasa  zupełnie inny wzór i kolor...




Spodobało mi się motto szkoły.

***

A poniżej kolejny dzień już w mojej szkole - zajęcia teatralne

Coś w stylu relaksacji. Niestety nie mogłem w pełni się zrelaksować bo nie rozumiałem poleceń instruktora i musiałem co chwila otwierać oczy
aby podglądać co robią inni..


Indonezyjskie jedzenie „na wynos”:

Kurczak z ryżem, warzywkami i oczywiście ostrym sosem o nazwie sambel.

Chuck Norris na "dzikim wschodzie"

Pokój nauczycielski

Nauka języka angielskiego

I nareszcie mój pierwszy batik – w końcu odebrałem od krawca. 
Każdy nauczyciel w szkole ma taki sam wzór, więc teraz będę zlewał się z otoczeniem. 
No może nie do końca... przecież ciągle jestem "bule"...

***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz