***
Pobudka rano i wyjazd do Surabaji. Mas Najih zawiózł mnie i Kathi na dworzec. Autobus nie był najlepszy. Do tego wszystkie miejsca były zajęte, więc przez
około 2 godziny staliśmy przy drzwiach, a dokładniej w miejscu, gdzie powinny
być drzwi, bo większość autobusów właśnie w taki sposób zapewnia klimatyzację swoim
pasażerom.
Przepychający się Pan konduktor
Cena za to była zadowalająca, bo – 9000 rupii, czyli niecałe 3 zł za 90 km. Autobus zatrzymywał
się tylko na głównych przystankach. Jeśli ktoś chciał wysiąść w innym miejscu,
krzyczał przez zatłoczony autobus do kierowcy, który tylko zwalniał nie zatrzymując
się. Pasażer musiał po prostu wyskoczyć. W niektórych przypadkach nie wyglądało
to bezpiecznie..
Surabaja to wielkie (ok. 2,5 x Warszawa), zatłoczone i brudne
miasto – nic specjalnego. Z dworca musieliśmy jeszcze dwoma lokalnymi
autobusami dojechać do miejsca docelowego, czyli Uniwersytetu w Surabaji. Tam
spotkaliśmy studentów z organizacji AIESEC, z którymi nawiązałem kontakt
jeszcze w Polsce – Eka, Tiok i Adi. Przywitali nas, zapewnili miejsce do spania
i okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi. Jak już zjedliśmy i odpoczęliśmy po
ciężkiej podróży, zawieźli nas i oprowadzili po starym mieście w Surabaji.
Najpierw zwiedziliśmy fabrykę papierosów. Robione są one
ręcznie przez ludzi w żółtych kubraczkach, których mogliśmy oglądać przez
specjalną szybkę Pracują oni dosłownie jak maszynki. Nigdy w życiu nie
widziałem tak szybko i zwinnie „machających” rękoma ludzi. Niestety zabronione było robić
zdjęcia..
Następnie takim o to turystycznym busem, pojechaliśmy na
godzinną objazdówkę po centrum:
Od lewej: Eka, Tiok, ja, Kathi, Adi
Pierwszy prezydent i vice-prezydent Indonezji. Rok 1945,
zaraz po odzyskaniu niepodległości z rąk
Holendrów.
Nowy kolega, chyba z Afryki – nie wiem...
Przy nim to ja dopiero blado wyglądam...
Spałem a domu u Tioka, a Kathi u Eki. Tiok ma dwóch młodszych
braci, którzy już smacznie kimali jak
wróciliśmy do domu. Zająłem miejsce na materacu zaraz przy wejściu do pokoju.
Ok. w 4:30 w nocy ktoś wszedł do środka i zaczął mnie budzić. Nie wiedziałem
o co chodzi, podniosłem się a ten ktoś mówi do mnie po indonezyjsku. W pełnej
świadomości ciężko mi zrozumieć ten język, a co dopiero w środku nocy zaraz po
przebudzeniu. Nie kontaktując do końca powiedziałem tylko „Ok., ok.” i
uderzyłem dalej w kimonko. Rano powiedziałem Tiokowi o całej tej sytuacji.
Okazało się, że obudził mnie jego młodszy brat, który nie wiedząc, że jestem w
pokoju, pomylił mnie z Tiokiem. Mają oni taki układ, że ten młodszy budzi go
zawsze o 4:30 na modlitwę…
Muzułmanie modlą się 5 razy dziennie o wyznaczonych
godzinach.
Następnego dnia przed wyjazdem na Bali odwiedziliśmy jeszcze
dwóch Niemców – Johnego i Philippa z naszej organizacji - Dejavato, których
poznaliśmy w Semarang miesiąc temu. Są
oni na rocznym projekcie w szkole dla niewidomych uczniów w Surabaji.
A to ich ogródek, w którym podobno w nocy pojawiają się węże…
„Dobrze, że nie zostajemy tu na noc…”
O 17:00 mieliśmy nocny autobus do stolicy Bali – Denpasar.
Podróż trwała 12 godzin. Na szczęście w większości ją przespałem – nawet wjazd
na statek i przepłynięcie z wyspy Jawa na wyspę Bali przekimałem. Ten autobus był bardziej ekskluzywny niż ten
z dnia poprzedniego –z miejscami siedzącymi, klimatyzacją, poduszkami i
wliczonym w cenę posiłkiem. Aczkolwiek siedzieliśmy blisko kibla, z którego
zapach nie był najlepszy. Kathi miała jakiś aromat w buteleczce, którym
posmarowaliśmy się pod nosami i można było spać ;)
Cena za bilet to 130 000rp (ok. 40zł).
Bali… Wyspa marzeń.. co na niej można robić?
Różnica czasowa między Jawą a Bali to 1 godzina. Ok. 7:00
dotarliśmy na dworzec, gdzie spotkaliśmy się z Markiem z Holandii – również
wolontariuszem z organizacji Dejavato, który przyleciał do Indonezji tego samego dnia co ja. Okazało się, że Mark też ma wolny czas i chętnie się do nas
przyłączy. Tak więc w trójkę zdecydowaliśmy, że nie chcemy jechać do Kuty
(najbardziej turystyczne miejsce na Bali), gdzie jest pełno turystów a także
irytujących sprzedawców, taksówkarzy i innych handlarzy wszelkiego rodzaju.
Johny podpowiedział nam, że możemy pojechać do Padang Bai we wschodniej części
wyspy, gdzie on spędził dwa tygodnie. Ok, no to jedziemy!
Podróż powinna trwać ok. 1 godziny. Trwała 2:30 min…
Dlaczego? Kierowca wybrał okrężną drogę przez wioski, żeby zgarnąć jak
najwięcej pasażerów… Przynajmniej mogliśmy zobaczyć jak wygląda życie na Bali… a
wygląda ono zupełnie inaczej niż na Jawie.
Bali znane jest w
świecie z oryginalnego, charakterystycznego folkloru, architektury i rzeźby. Dominującą religią tu jest
hinduizm, co widać od razu po wjeździe na wyspę. Mnóstwo różnorodnych pomników
symbolizujących święte postacie (niektóre z nich wyglądają naprawdę dziwnie – z
wyłupiastymi oczami). Przed każdym domem znajdował się ołtarzyk, przeważnie owinięty taśmą
koloru żółtego, na którym codziennie kładzione były płatki kwiatów oraz
kadzidełko zapachowe – jakiś ich obrządek, nie do końca ogarniam jak to działa, ale chyba odpędza złe moce z domu ;)
Niektóre z tych pomników były naprawdę wielkie – jescze z 2-3 razy
jak ten słoń.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Bez problemu znaleźliśmy hotel
polecony nam przez Johnego. Nazywał się „Bamboo Paradise” – spokojne i
klimatyczne miejsce. Zostaliśmy powitani świeżym sokiem z wyciskanych limonek –
pycha! Nie chcąc marnować czasu od razu zdecydowaliśmy się iść na plażę.
Dostaliśmy instrukcję, jak dojść na tak zwaną „sekretną plażę”, o której mówił
nam Johny. Trasa nie była najłatwiejsza. Musieliśmy przejść przez strome
wzgórze, ale jak już doszliśmy na miejsce, widok zapierał dech w piersiach.
Taką plażę widziałem wcześniej tylko w telewizji . Zresztą zobaczcie sami:
Po prawej nasz nowy kolega z plaży – przedstawiał się
„Afrikano”, więc tak go nazywaliśmy :)
W naszym hotelu przebywało aktualnie jeszcze czworo
Amerykanów (Laura, Craig, Cris, Roger) jeden Anglik (Mark) i kilkoro
Balijczyków z obsługi. Poznaliśmy się ze wszystkimi tego wieczoru.
Właścicielami są Belgowie, którzy aktualnie przebywają na 3-miesięcznych
wakacjach w swoim kraju. Obowiązki managera sprawuje ich przyjaciel – Tommy,
którego przez całe 3 dni naszego pobytu nie widziałem trzeźwego. Nie dawał
dobrej wizytówki dla tego miejsca, ale mimo wszystko pokoje zawsze miał
zarezerwowane (cena za jedną osobę to 8,5 $, czyli ok. 27zł...).
Trójka z Amerykanów
następnego dnia wybierała się łódką z przewodnikiem na snoerkling do miejsca, które miejscowi nazywali: „Blue Lagoon”. Zaproponowali
nam przyłączenie się. Dzień wcześniej widzieli tam niedużego rekina. Nie
daliśmy się więc namawiać!
Tak więc w czwartek wyruszyliśmy w 6 osób z przewodnikiem na
nurkowanie!
W oddali jeden z wulkanów, których jest wiele w Indonezji
Krystalicznie czysta woda
Pan strażnik, który skasował nas za „parking” :D
Niestety, jak widać na obrazku powyżej, w niektórych
miejscach było pełno śmieci. Przez to, zahaczając o któryś z nich, miałem
wrażenie, że właśnie dotknąłem rekina!
Po ok. 4 godz. snoerklingu
byłem opalony, ale tylko z jednej strony – z tyłu. Przód pozostał biały
;) Rekinów ani żółwi niestety nie widziałem, ale za to mnóstwo kolorowych rybek i całkiem pokaźną ośmiornicę wypatrzyłem.
Wykorzystując w pełni dzień poszliśmy jeszcze na sekretną plażę pograć w
frisbee i zjeść pyszny lunch - ryż ze świeżymi krewetkami i warzywami
za 6zł, oraz sok ze zmiksowanych bananów (2,20zł). Żyć nie umierać! :)
Większość „białych”, których spotykaliśmy na Bali (a
spotykaliśmy ich dosyć często), to byli Niemcy albo Holendrzy (Indonezja do
1945 roku była kolonią holenderską). Więc Kathi i Mark, z którymi przyjechałem
często rozmawiali sobie w ojczystym języku… Polacy, gdzie Wy jesteście?! ;)
Następnego dnia plan był taki, żeby zwiedzić okolicę
(m.in. jaskinia nietoperzy, świątynie hinduskie). Plan był, ale się zmył, bo przytrafił mi się nieszczęśliwy wypadek na motocyklu i trochę się porysowałem...
Jeśli ktoś nie chce oglądać tego obrazka, niech szybko
zjedzie na dół!
Zamiast na zwiedzanie pojechałem do lekarza na opatrunek, a następnie do hotelu…
„odpoczywać”. Co za pech! I tak
przeleżałem prawie cały dzień…
Wieczorem przyjechali do ośrodka nowi goście: oczywiście grupka
Holendrów i grupka Niemców (bo jakże by inaczej!)
Trochę pokaleczony, ale integrowałem się z nimi ;) Dwóch
Holendrów na pierwszym planie (po lewej i po prawej) są aktualnie w
6-miesięcznej podróży po Azji południowo-wschodniej.
Spróbowałem typowego Balijskiego alkoholu. Miejscowi
nazywają go arak – zrobiony był z kokosów. Z tego co mi wiadomo arak jest
alkoholem produkowanym na ryżu. Ale mniejsza o to!
W sobotę rano powrót do domu. Do Denpasar dojechaliśmy w
nieco ponad godzinę. Stamtąd wszyscy tym samym autobusem, jechaliśmy bezpośrednio
do swoich miejscowości – ja do Lamongan (14 godzin), Kathi do Pati (18 h) a
Mark do Semarang (21 h). Tym razem nie przespałem już całej drogi. Miałem więc
okazję zobaczyć przepłynięcie z Bali na Jawę. Na statku poznaliśmy ciekawego
gościa imieniem Fendy…
…który opowiadał nam o wielu interesujących miejscach, nie
znanych jeszcze turystom, np. plaża z miejscami lęgowymi żółwi czy wulkan z
błękitną lawą, do którego można wejść na odległość 10 metrów od lawy.
Podsumowując: wyjazd był udany, zobaczyłem wiele
przepięknych miejsc, poznałem ciekawych ludzi, z którymi kontakt na pewno będę
utrzymywał przez długi czas.
Dlaczego nie napisałem, że bardzo udany? – ehh gdyby nie ten wypadek… no, ale nie mogło być zbyt pięknie. Pewnie przez następnych kilka tygodni będę
trochę kuśtykał, ale wykaraskam się z tego.
A to następny kierunek moich podróży po Indonezji:
Póki co jednak wracam do swoich obowiązków – dzieciaki stęskniły się za mną ;)
***