niedziela, 10 marca 2013

Wyspa Lombok - "kawałek nieba"



***

            W czwartek pobudka o 2:00 w nocy (w Polsce jeszcze nie położyliście się spać – środa 20:00). Dziś na trzy dni lecę na wyspę Lombok z Bu Ummi i Pak Bandżirem na szkolenie dla nauczycieli szkół muzułmańskich z różnych części Indonezji.
           Ok. 3:00 wyjeżdżamy z naszej wioski – kierunek: lotnisko Surabaja (drugie po Dżakarcie największe miasto w Indonezji). Na miejscu czekało już na nas ok. 10 innych nauczycieli z Jawy Wschodniej. Lot o 6:00, trwał nieco ponad godzinę. Z samolotu podziwiałem takie widoki:


Małe wysepki o nazwie Gili Gili, które są największą atrakcją turystyczną Lomboku.
 Z roku na rok przyciągają coraz więcej turystów.


           Między wyspami Jawą a Lombok występuje 1-godzinna różnica czasowa. Więc na miejscu byliśmy po godz. 8:00.
Nauczyciele z innych szkół nie dawali mi spokoju- wszyscy chcieli ze mną zdjęcia i to nie jedno- każdy po minimum 5!




Pak Bandżir i Bu Ummi.

             Z lotniska miał nas odebrać Pak Jamal (podobno jakaś gruba szycha z Ministerstwa w Dżakarcie), który nas tu zaprosił. Jednak ów Pan spóźnił się dwie godziny, bo odbierał innych gości. W tym czasie zjedliśmy śniadanie w takim oto "budynku" (?):




Dookoła biegało kilka psów. Warto podkreślić, że psy w Indonezji w większości przypadków nie są udomowione. Są dzikie i żyją w grupach jak wilki.

Większość Indonezyjczyków boi się tych zwierząt. Niektórzy zostali pogryzieni w przeszłości, jak np Pak Bandżir..


           W końcu przyjechał po nas bus. Oprócz nas - „Jawajczyków” przylecieli jeszcze ludzie z Sulawesi (duża wyspa indonezyjska), którzy już byli w autobusie. Ci jeszcze nie mieli ze mną zdjęć, więc „musiałem” usiąść właśnie z nimi. Trafiłem na Pana o imieniu Nawir Muhammad, który sam siebie nazywał „Mister Black” :D

Strasznie gadatliwy, ale bardzo wesoły człowiek :)

            Nie siedziałem od okna i byłem przez to atakowany pytaniami z dwóch stron. Od strony przejścia siedział koło mnie nauczyciel j. angielskiego z Sulawesi. Jeśli on jest nauczycielem języka to ja równie dobrze mógłbym zostać chirurgiem na oddziale intensywnej terapii (tylko troszkę przesadziłem). W ogóle go nie rozumiałem! W końcu zaczął do mnie mówić po indonezyjsku... (tego Pana przez resztę wyjazdu unikałem).

            Ze stolicy wyspy pojechaliśmy na drugi koniec Lomboku (ok. dwie godziny trwa przejechanie całej wyspy wszerz.) do jednej ze szkół muzułmańskich na spotkanie nauczycieli.




             Każdy z gości przedstawiał się z osobna. Ja również wygłosiłem swoją przemowę po indonezyjsku po czym dostałem burzę oklasków :D A tak poza tym, to spotkanie trwało ok. 2 godziny i było straaasznie nudne – nic nie rozumiałem.

            Niby nauczyciele, w większości dyrektorzy szkół, ale jeśli chodzi o zdjęcia, to gorzej jak dzieci! W przeciągu następnych dwóch godzin, gdzie zwiedzaliśmy okolicę szkoły, pozowałem do 200 albo nawet 300 zdjęć! I jeszcze chcieli, żebym uśmiechał się cały czas. Obawiałem się, że  zasnę z takim wyrazem twarzy..

 Gdzie jest Wally?




Ten po lewej przypomina mi kogoś z filmu komediowego, ale nie mogę skojarzyć z jakiego. Dziwny był, łapał wszystkich za rękę. Nie wiem czy to taki zwyczaj na wyspie, ale szybko go zgubiłem.


Ten stojący to wspomniany wcześniej "specjalista" od języka angielskiego ;)

             Wszyscy zapraszali mnie do swoich szkół  i pytali czy mam znajomych w Polsce chętnych uczyć języka w Indonezji. Zainteresowani? :)

            W drodze powrotnej do Mataran (stolica wyspy) ponownie usiadłem z Panem Black’iem, ale nauczony przez życie, tym razem już od okna, żeby nie mieć kontaktu z „nauczycielem angielskiego” ;)
           Mimo wszystko mój sąsiad, Mr Black i tak bombardował mnie pytaniami. Na początku praktykowałem z nim mój indonezyjski i uczyłem się jego języka (Bugis Bahasa). W tym kraju niemal każda wyspa posiada swój odrębny język (a nawet kilka języków na jednej wyspie). Jednak, wszyscy zobligowani są do nauki jednego, głównego – Indonezyjskiego.
            Po jakimś czasie byłem już zmęczony nieustannymi rozmowami i pozowaniem do zdjęć, aczkolwiek mój sąsiad nie dawał mi zasnąć. Był bardzo pozytywny i śmieszny. Powtarzał, że odwiedzi mnie w Polsce. Ale ja byłem już naprawdę wyczerpany.



          Na kolację zajechaliśmy do domu Pak Jamala, który wyglądał jak pałac, a jedzenie było mistrzowskie (z wyjątkiem pędów Papai - obrzydliwstwo).

***


          Następnego dnia wszyscy  pojechali na całodniowe szkolenie. Z uwagi na to, że ja i tak bym nic z niego nie rozumiał, dostałem „pozwolenie” na zwiedzanie! Niestety z powodu kilku niedogodności nie mogłem pojechać na rajskie wyspy Gili Gili (kiedyś jeszcze je odwiedzę!) Mój pierwszy plan tego dnia to „Las Małp” ok. 30km od naszego hotelu. Siostrzeniec Pak Jamala –imieniem Nova odwiózł na przystanek autobusowy, z którego już sam miałem dotrzeć do miejsca docelowego.
Nova  okazał się być bardzo w porządku gościem, który jest w moim wieku i zna angielski.

Najpierw pojechaliśmy zjeść śniadanie.


 Zamknięcie w kibelku w restauracji ;)

             Później, ok. 9:00 zawiózł mnie do miejsca, z którego mogłem dotrzeć do Lasu Małp (po drodze jeszcze kupiłem banany do karmienia). Nova powiedział kierowcy, gdzie ma mnie zawieźć i wrócił do swoich obowiązków (ok. 14:00 mieliśmy spotkać się w tym samym miejscu).
            Spakowany plecak, „trochę groszy w portfelu” i „kilka” słów po indonezyjsku. Jakoś dam sobie radę ;) Ahoj przygodo!

           W trakcie jazdy zagadałem z kierowcą po indonezyjsku – o dziwo rozumiał mnie (albo tylko udawał), co więcej, nawet skumałem kilka jego odpowiedzi!

Jego samochód raczej nie był najnowszy:



Kilka zdjęć zrobionych po drodze:





 W tym "pudełku" przewożone są kury

           Przez większość drogi byłem jedynym pasażerem busa. Dopiero później dołączyły dwie babeczki z potężnymi walizami pełnymi warzyw, owoców. Jedna z nich przy wysiadaniu rozwaliła drzwi, więc dalej, ok. 2km musiałem już iść na piechotę. 


Na szczęście małpy zacząłem spotykać już po kilkuset metrach:







            W pewnym momencie zauważyłem trochę większą małpę siedzącą przy ulicy i obserwującą mnie. Wyciągnąłem aparat, żeby zrobić zdjęcie, gdy nagle małpa… rzuciła się na mnie!! Nie wiedziałem co mam robić, pierwszy raz widziałem małpy w ich naturalnym środowisku i nie miałem pojęcia czego się spodziewać! W ucieczce przed małpiszonem wskoczyłem na jezdnię, żeby zatrzymać któryś z przejeżdżających skuterów. Na szczęście małpa „tylko” zadrapała mnie na nodze i uciekła (wredna małpa!). W pierwszej chwili pomyślałem o jakimś zakażeniu. W Polsce przed wylotem zrobiłem 4 szczepienia, ale wścieklizna nie była obowiązkowa…
Miejsce docelowe, gdzie znajdował się sklepik i kilku ludzi, miałem już w zasięgu wzroku, ale i tak co kilka sekund odwracałem się za siebie, przygotowany do walki.
Na miejscu (oprócz małp) spotkałem kilku Finów i tubylców, których zapytałem od razu czy zadrapanie przez małpę może być groźne. Wszyscy zapewniali mnie, że nie. Uspokoiło mnie to trochę.. Rzuciłem małpom kilka bananów, a po kilku minutach, już bardziej odważnie, częstowałem je „z ręki”








Po pół godzinie banany się skończyły, a wszyscy ludzie dookoła odjechali. Nie byłem już taki odważny. W oczekiwaniu na busa, stanąłem przy sklepiku, gdzie ciągle była ekspedientka :))


Po jakimś czasie na kawę podjechał motocyklista, z którym się skumplowałem. Zupełnie przypadkowo - również nauczyciel j. angielskiego o imieniu też bardzo angielskim – Best. Zaproponował, że odwiezie mnie do Mataram, a następnie zaprosił do swojego domu.


            Z małpami nie polubiliśmy się za bardzo. Nie zaprosiłem do siebie i chyba już ich nie odwiedzę…

          Best po drodze do domu zajechał do szpitala, gdzie pracowała jego żona. Miałem więc okazję zobaczyć z bliska, jak wygląda indonezyjski szpital.

To miejsce dla odwiedzających, gdzie ludzie rozkładają swoje maty, na któryh częśto nawet śpią chcąc być blisko poszkodownej/chorej osoby..


          Widziałem już kilka domów w Indonezji i doszedłem do wniosku, że ja naprawdę bardzo dobrze trafiłem. „Normalni, zwykli" ludzie żyją  w  nie najlepszych warunkach, żeby nie powiedzieć słabych. Aczkolwiek zawsze są niesamowicie gościnni. Niekiedy aż tak, że głupio mi zgadzać się na wszystko. Oni jednak tego oczekują i chcą, żeby goście byli zadowoleni z pobytu w ich domu. Po wizycie zawsze zapraszają ponownie. Nie inaczej było z Bestem.

Jego córka z koleżanką,

...i sąsiadki, które oczywicie chciały zdjęcia z białym przybyszem ;)


             Best uczył mnie języka obowiązującego na wyspie Lombok – Sasak Bahasa. Głowę już mam ciężką od ilości języków, ale dobrze jest umieć przynajmniej podstawowe zwroty w każdym z nich. Lokalni ludzie są zachwyceni słysząc ich język z ust białego człowieka.

Język Sasak Bahasa tłumaczony na Indonezyjski ;)


           O 2:00 Best odwiózł mnie do Mataram, gdzie czekał już na mnie Nova ze swoimi znajomymi. Pojechałem z nimi na plażę do Senggigi– która, jak to napisał jeden moich indonezyjskich znajomych na facebooku, wygląda jak kawałek nieba. Wciąż trwa pora deszczowa, więc woda nie jest aż tak czysta jak w porze suchej, ale i tak jest pięknie. 

Po drodze zajechaliśmy jeszcze do świątyni hinduskiej. 

Lombok jest bardziej urozmaicony religijnie niż Jawa. Oprócz Islamu, widoczne są tu w dużym stopniu: hinduizm oraz chrześcijaństwo.










Praktyka w wędkowaniu przynosi coraz widoczniejsze efekty. Takiego tuńczyka ubiłem! Tą oto dzidą!
Żartuję - pożyczyłem rybę do zdjęcia ;) 


            Na plaży zaczepił mnie starszy Indonezyjczyk z zapytaniem skąd jestem. Jak powiedziałem, że z Polski, on odpowiedział "aaa Lech Wałęsa". Po dłuższym namyśle, skojarzył też, że Jan Paweł II był Polakiem :)

           Większość białych ludzi przyjeżdża tu tylko na wakacje i używa j. angielskiego, więc za każdym razem gdy mówię po indonezyjsku, ludzie są pozytywnie zaskoczeni.
Sprzedawcy pamiątek zawsze windują cenę- 2 lub 3 razy wyższą dla turystów. Przykład: na plaży w Senggigi za opaskę z wyszytym imieniem sprzedawca chciał ode mnie 25 000Rp. Dopiero jak zacząłem z nim rozmawiać po indonezyjsku i tłumaczyć, że nie jestem turystą tylko nauczycielem na Jawie, „zszedł” na 10 000Rp :) Po tej przygodzie zdecydowałem, że chcę mieć inny napis na bransoletce:

„Guru bahasa ingris” oznacza „Nauczyciel j. angielskiego”. 
Swoją drogą opaska z imieniem to przecież „wiocha” ;)

***


Powrót do Mataram. Reszta nauczycieli dalej była na szkoleniu, więc zjadłem kolację w domu żony Pana Jamala z Ministerstwa.


Po powrocie nauczyciele bardzo się za mną stęsknili. Co za tym idzie – następna sesja…





***


           Ostatniego dnia już wszyscy mieli dzień wolny, więc całą ekipą pojechaliśmy  na... plażę w Senggigi...

 Zostałem ugryziony przez jednego z tych skurczybyków powyej! Jak na żółwia to całkiem mocno!




Pak Bandżir i Bu Ummi z synem ;)
              

            Tym razem wypłynąłem głębiej w morze na „Kanu” – coś w stylu kajaka (zdjęcie powyżej) i wypożyczyłem sprzęt do snorklingu  - google z rurką do oddychania pod wodą. Snorkling to jest (powiedzmy) nurkowanie, ale zaraz pod powierzchnią wody. Na początku nic nie widziałem, ale później dostałem instrukcję, że muszę nurkować bliżej raf koralowych. Nigdy wcześniej nie nurkowałem, więc to co zobaczyłem pod wodą było niesamowitym przeżyciem dla mnie!
Kilkanaście lat temu byłem „małym hodowcą rybek”, ale na droższe kolorowe rybki nie było mnie stać. Przeważnie w swoim niewielkim akwarium pływały szare gubiki…
Tu miałem okazję podziwiać pod wodą wszystkie te kolorowe rybki, które „za małolata” oglądałem w sklepach zoologicznych. Nawet bardziej różnorodne i większe. Niestety nie mam sprzętu do robienia zdjęć pod wodą, ale wyglądało to mniej więcej tak:




Coś pięknego...


            Niestety po południu musieliśmy już wracać. W drodze na lotnisko zajechaliśmy jeszcze do kilku sklepów z pamiątkami. Jeden z nich był „sklepem-wytwórnią” charakterystycznych dla wyspy Lombok materiałów. Panie na zewnątrz pracowały w tradycyjny sposób:


A poniżej córka Pana Jamala próbująca swoich sił w "robieniu na drutach" :)



           Zaraz po wejściu do środka przymierzyłem jedno z nakryć głowy. Sprzedawca to zauważył. Nie zdążyłem nic powiedzieć i po minucie wyglądałem tak:


Ubrał mnie w mgnieniu oka i wcisnął jakąś szpadę do ręki! Śmiesznie, co ? :P

        Pomimo gorąca na zewnątrz i tych kilku warstw materiałów, musiałem jeszcze pozować do następnego „miliona” zdjęć.




            Po wizycie w kilku sklepach dotarliśmy w końcu na lotnisko. Pożegnanie z ludźmi i powrót samolotem do Surabaji. Wylot z Lombok o 5:30, a na miejscu byliśmy o... 5:30 - teleportacja ;) (godzinna różnica czasu).
         
***


           Wyczerpany, ale szczęśliwy. Zaatakowany przez małpę, pogryziony przez żółwia, ale bogatszy o nowe doświadczenia i niesamowite przygody.
Lombok to piękna wyspa, bardzo ostre jedzenie, gościnni ludzie. Coraz bardziej podoba mi się Indonezja i coraz częściej myślę, żeby zostać tu na dłużej. Tak czy siak bilet powrotny mam zarezerwowany na 4 lipca i zamierzam tego dnia wrócić do Polski, przynajmniej na jakiś czas – do mamy na schabowego ;)



***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz