piątek, 10 maja 2013

Bule na Bali



***

            Przez tak długi okres czasu jeszcze nie zdarzyło mi się  nie zamieścić nowego posta. Tym bardziej, że tego ostatniego również nie napisałem ja… rozleniwiam się ;) Długie wakacje, problemy z internetem ale w końcu zasiadam do pisania! Goście z Polski już wrócili do kraju, a ja postaram się sięgnąć pamięcią do okresu gdy jeszcze tu byli, czyli „Wakacje na Bali”.


          Więc… W poprzedni wtorek spakowaliśmy manatki i wyruszyliśmy miejscowym autobusem w drogę na lotnisko do Surabaji. Warunki nie były najlepsze, ale cena 9000Rp od łebka, czyli 2,70zł za 90 km nie pozwalała powiedzieć „nie”...

...chociaż później trochę żałowaliśmy… Dwie godziny na stojąco w przejściu, bez klimatyzacji … – cali mokrzy dotarliśmy do Surabaji.


            Na lotnisko przybyliśmy jakieś pół godziny przed planowym odlotem naszego samolotu. Krzysiek miał w bagażu podręcznym piankę do golenia i zero siódemkę polskiej czystej. Zapytany na kontroli co tam ma, wyjaśnił tylko ustnie bez otwierania bagażu, że pianka do golenia… Oczywiście w Europie by to nie przeszło...  bo wg norm w bagażu podręcznym można mieść maksymalnie 100ml płynu). Tak więc stracilibyśmy flaszkę... no chyba, że rozpilibyśmy na miejscu ;)

Pani z kontroli chciała z nami zdjęcie, to niech ma :)

Czy ktoś kojarzy tę linię lotniczą?
To właśnie ta sama linia, której samolot ok. miesiąca temu niefortunnie wylądował w oceanie. Żeby było śmieszniej, również u wybrzeży Bali, a nawet na tym samym lotnisku, na którym my lądowaliśmy (albo raczej PRZY tym samym lotnisku...)


            Nam na szczęście udało się wylądować bezpiecznie, na lądzie... w stolicy wyspy - Denpasar, skąd ruszyliśmy do pobliskiej Kuty, czyli  najbardziej turystycznej miejscowości na Bali . Z góry założyliśmy, że nie chcemy tam zostać na długo właśnie ze względu na ilość turystów. Ale jako, że tego wieczoru odbywał się rewanżowy mecz ligi mistrzów pomiędzy Borussią Dortmund a Realem Madryt, stwierdziliśmy że tu łatwiej będzie znaleźć lokal w środku nocy (początek meczu w Europie 20:45, na Bali 2:45). Już w pierwszej restauracji, do której poszliśmy zjeść usłyszeliśmy rozmowy o polskim napastniku Borussi - Lewandowskim – miło.


Poniżej kilka typowych dla Bali obrazków:





           Muszę przyznać, że znajomość języka indonezyjskiego bardzo się przydaje, w szczególności na Bali. Udawało mi się ciąć ceny nawet o 70-80%, z czego chłopacy z Polski byli zadowoleni bo obkupili się po szyję w souveniry ;) Przy pierwszej rezerwacji pokoju właścicielka hotelu wyglądała nawet na trochę złą, po tym jak utargowałem  cenę  na 50.000Rp (czyli ok. 16 zł. za osobę :)

Zjedliśmy, zainstalowaliśmy się w pokoju i uderzyliśmy na plażę… która w Kucie wcale nie jest aż taka piękna..



Roi się na niej od miejscowych turystów, którzy co chwilę podchodzą z pytaniem „Foto mister?” ;) Wyglądało na to, że byliśmy bardziej wyrozumiali niż reszta białych, którzy po prostu odmawiali…



           Mimo, że w Indonezji większość ludzi kibicuje Realowi Madryt, to w pubie do którego poszliśmy na mecz było zupełnie odwrotnie. To dlatego, że wszyscy oglądający byli biali, a większość z nich to Niemcy. Mecz rozpoczynał się o godz.. 2:45 czasu lokalnego, ale Bali nocą jest tak interesujące, że do czasu rozpoczęcia nie kładliśmy się spać. Wynik meczu raczej wszyscy znają… Finał 25 maja: Borussia – Bayern.

***

           Następnego dnia ruszyliśmy się z Kuty do ładniejszego miejsca o równie pięknej nazwie - Dreamland. Pojechaliśmy taksówką (na bogato). Każdy z taksówkarzy krzyczał kwotę 200 tysięcy rupii do tego miejsca (ok. 45km). Mi udało się zejść do 120.000Rp (niespełna 40zł).

Dreamland jest o "niebo" piękniejszy od Kuty..


           Był tylko jeden problem… w pobliżu nie było żadnych hoteli, hosteli do wynajęcia - wszystko w budowie. Dostrzegliśmy jednak w oddali kilka drewniano-słomianych domków. Żeby się tam jednak dostać, trzeba było pokonać trudną drogę przez skały i uderzający o brzeg ocean.


Było to całkiem niebezpieczne, nie tylko ze względu na fale uderzające o brzeg, ale również na same skały, o które można było łatwo się pokaleczyć. To co mijaliśmy po drodze jednak, odpłacało nam trudy wyprawy. Rajskie, czyste plaże, bez śladu obecności człowieka, błękitny ocean i wyżłobione przez niego skały dookoła.








Po ok. 40 minutach dotarliśmy do ów kompleksu domków i za trzecim zapytaniem szczęśliwie udało nam się znaleźć miejsce dla naszej trójki.




Jak widać powyżej, dostaliśmy pokój z widokiem na ocean. Stylowy, drewniany domek ze słomianym dachem. Cena ok. 60zł za 3 osoby… I do tego turystów policzyć można na palcach obu rąk. Czy można znaleźć coś lepszego ? :)


            Spędziliśmy tu 4 doby relaksując się, opalając, kąpiąc w błękicie, nurkując i jedząc miejscowe specjały prosto z morza.
            Zobaczyliśmy dwa warany na wolności (mniejsza odmiana tych z Komodo) o długości ok. 80cm, które w charakterystyczny sposób wysuwały rozdwojone języki.
Byliśmy takimi szczęśliwcami, że zobaczyliśmy nawet wieloryba, które to pojawiają się w tym miejscu bardzo rzadko, bo ok. 1 raz na trzy miesiące (wg lokalnego mieszkańca). Wynurzył się  kilka razy wydmuchując wodę grzbietem. Poczułem się jakbym oglądał film przyrodniczy w niedzielę rano na dwójce. Brakowało mi tylko komentarza Krystyny Czubówny …

Niestety nie mieliśmy aparatu w tym czasie, ale wyglądało to mniej więcej tak:

Poniżej kilka zdjęć z naszej rajskiej plaży:






  Zachód słońca na Bali

Świeże rybki na grilla

Palce lizać!

Krzysiu - chciał zwariowane zdjęcie, to mu zrobiłem .. 
...Mistrz patelni :)

***

         Po 4 dniach relaksu i beztroskiej sielanki trzeba było niestety wracać…
Jeszcze przed samym odlotem zajechaliśmy do Kuty zakupić souveniry dla rodziny i znajomych. Chłopaki wybierali, a ja targowałem (co za sprawiedliwość!). Obkupili się na ostatni gwizdek. Na lotnisko wbiegliśmy 15 minut przed odlotem. Nie zdziwiłbym się, jakby zapomnieli o kimś przy zakupach, okaże się w Polsce ;)


           Lot z Denpasar do Surabaji- ponownie słynną w ostatnim czasie linią Lion Wings. Postanowiliśmy przedłużyć sobie wakacje o jeden dzień i zostaliśmy w Surabaji do niedzieli.. Ustawiliśmy się tam z naszymi indonezyjskimi znajomymi i pojechaliśmy wspólnie do ZOO.




Poniżej kilka ciekawszych zwierzątek:
Bawół

Tygrys

Tygrys Biały

Spasiony orangutan

Leniwiec Malajski

Spełniłem następne z moich małych marzeń – przejażdżka na słoniu :)

Ten czwarty "biały" to Alan, Polak od urodzenia mieszkający w Niemczech. Obecnie na półrocznej wymianie studenckiej w Surabaji


Karmienie  Hipopotamów
Nie wiem dlaczego, ale jak je karmiliśmy, to wszyscy nasi indonezyjscy znajomi ustali 10 metrów dalej i krzyczeli, że to niebezpieczne. Przecież one były zamknięte… no i głodne, a my tylko chcieliśmy je nakarmić… ;)

W końcu zobaczyłem tego gada na żywo!
waran z Komodo


            Tego dnia w centrum Surabaji odbywała się rocznica powstania miasta. Udaliśmy się tam tradycyjnym indonezyjskim mini busem – o nazwie Angkot. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że pomieści on 17 ludzi, ale w Indonezji wszystko jest możliwe! Jestem pewien, że kierowca zabrał by jeszcze więcej osobników gdyby tylko byli chętni... W końcu to dodatkowe 60gr w kieszeni..


A poniżej zatłoczone ulice Surabaji, która jest drugim po Dżakarcie największym miastem Indonezji.

Culture Festiwal w centrum miasta



          Co ciekawe byliśmy większą atrakcją niż te przebrane w tradycyjne stroje dziewczyny. Jedna z nich po poproszeniu przeze mnie o fotkę zawołała swoje koleżanki, które wybiegły z szyku chcąc również stanąć do zdjęcia razem z nami. Aż ich przełożona musiała interweniować  :)  Nie wiem tylko po co chciały z nami fotki skoro nawet nie miały swojego aparatu…

Policja nadzorująca porządek podczas uroczystości


***

           W niedzielę wieczorem wróciliśmy do mojej wioski -Kawistolegi, jak zwykle zatłoczonym autobusem. W poniedziałek - ostatni dzień przed wylotem chłopaków do Polski pojechaliśmy jeszcze na zakupy do Lamongan i odwiedziliśmy moją szkołę.


            Podsumowując: Łukasz i Krzysiek spędzili w Indonezji 12 dni. Myślę, że wykorzystali ten okres w pełni - cały czas coś się działo, nie mieliśmy nawet czasu dobrze się wyspać (Łuki przy każdej możliwej okazji uderzał w kimonko: po obiedzie, w autobusie, w kolejce do łazienki, nawet na stojąco) Ale przynajmniej nie nudzili się. Zderzyli się z zupełnie inną kulturą tak samo jak ja 3 miesiące temu.  Dużo rzeczy wydawało im się dziwnych, szczególnie w mojej wiosce, gdzie islam jest czymś, wokół czego skupia się całe życie społeczności lokalnej.  No i ten upał… chcieli ciepła - dostali go aż w nadmiarze ;)

            Nie wiem czy zarazili się tą samą co ja chorobą, o nazwie Indonezja, ale jestem pewien, że było to dla nich niesamowite doświadczenie. Doświadczenie, które wywraca świat do góry nogami, pokazuje jak wygląda życie po drugiej stronie naszego globu. Doświadczenie, które pozwala wyrwać się z rutyny dnia codziennego i daje możliwość dla lepszego poznania siebie. Doświadczenie, które pozwala zauważyć zupełnie inne wartości, kulturę, spojrzenie na świat…  


***


1 komentarz:

  1. Swietnie to opisales - ciesze sie ze wyprawa sie udala i nie mieliscie klopotow, wrecz przeciwnie, przewiezienie 0.7 plynu wyskokowego w bagazu podrecznym graniczy z cudem ;) ale cuda sie u nas zdarzaja, nie? ;) pozdrowka od jakarckiej "ciotki" ;) PS. nastepnym razem na Bali musze poszukac tej plazy Dreamland, wyglada kuszaco!!!!

    OdpowiedzUsuń