środa, 3 lipca 2013

Początek stał się końcem - powrót do Semarang



***

         Tego posta piszę już  z Semarang - z miejsca, w którym spędziłem swoje pierwsze dni w Indonezji, gdzie napisałem swój pierwszy wpis... I tak początek stał się końcem...

         Tak w ogóle to powinienem pisać raporty końcowe a nie bloga, ale jakoś nie mam do tego weny. Tym bardziej po pożegnaniu z rodziną, z wioską...  :(

***

         Powrócę pamięcią kilka dni wstecz - do ceremonii zaślubin mojego indonezyjskiego brata - Mas Najih'ego. O tym dniu wiedziałem już na początku swojego projektu. Wtedy jednak nawet nie myślałem o tak odległym terminie. Zawsze łączyłem go z końcem pobytu w Indonezji. I ot - stało się.. 

         Poniżej krótka relacja z wesela, a raczej z dwóch, bo według indonezyjskiej tradycji pierwsze z nich odbywa się w domu żony, a drugie w domu męża. Warto zwrócić uwagę na ciekawe i barwne stroje pary młodej...

orkiestra...

Główne miejsce, na którym za chwilę zasiądą świeżo upieczeni małżonkowie.

"Wodzirej imprezy"

"Młody" (Mas Najih) klękający przed swoimi rodzicami (forma podziękowania wg indonezyjskiej tradycji)

 Ot i para młoda

To chyba druhny... w sumie to nie wiem 

Poniżej już drugie wesele, tym razem w naszej wiosce, na terenie szkoły.
A dokładniej to przed samym domem, w którym mieszkałem rozstawiony był namiot w ten sposób, że ciężko było w ogóle przejść.
Mas Najih zestresowany i sztywny jakby kij od szczotki połknął... 
Ale nie ma co się dziwić.. 

Zacky -jeden z najlepszych uczniów w szkole. Tym razem pełnił  funkcję muzykanta...

Moja funkcja za to była niebanalna. Wraz z kilkoma innymi, zostałem wyróżniony do bycia tak zwanym "powitaczem" gości (nie wypadało odmówić)! Dostałem specjalny, różowy batik  i mogłem brać się "do roboty". W sumie to fucha "powitacza" podobna jest trochę do kelnerki...

Tu przebijam kapsle w napojach za pomocą młotka i wielkiego gwoździa po to, żeby można było tam umieścić słomkę 

Powyżej reszta wyróżnionych...
 Sztywni jacyś i zestresowani...  ;)
"Panowie na luzie !"
"Świeże banany, świeże! Komu, komu bo idę do domu?!" Prosto z drzewa - sam zrywałem 
^^ świruję ;)

Milion talerzy na podłodze

Poza witaniem gości do moich zadań należało jeszcze...
...noszenie jedzenia...

... no i pozowanie do zdjęć.

          Oczywiście indonezyjskie wesela odbywają się bez napoi wyskokowych, tańca, śpiewu i hulańca także tęsknię już trochę za naszym, tradycyjnym polskim weselem. Niestety żadne w najbliższym czasie się nie szykuje, ale jakby ktoś szukał osoby towarzyszącej to polecam się :D

***

Poniżej już ostatnie zajęcia English Club, na którym wyróżniłem najzdolniejszych studentów
 Inka

Zucky 

i cała ekipa "zdolniachów"

***

                                                          Okolice mojej wioski... 
Można? 
Można! 


Niezły sprzęt co?  Najlepsze jest to, że jeszcze jeździ.. 
Główną (nie pisaną) zasadą na drogach Indonezji jest to, że jeżeli pojazd jest w stanie poruszać się "o własnych siłach", to można nim jeździć.. nie ważne, że ledwie zipie i ciągnie się za nim długi na 200 metrów ogon czarnego dymu...

Po wizycie u fryzjera zaatakowała mnie banda dzieciaków. 
Zgadnijcie, które wzięły rutinoscorbin, a które nie ? :)

***

Poniżej kolejna wizyta u Pak Kusonoto, któremu urodziła się córka..
Zdjęcie zrobione swoim telefonem, ale klasycznie już, musiałem je od razu przesłać gospodarzowi.. 

Prawdopodobnie trafi ono na ścianę, jak te poniżej... 
Nawet Łuki i Krzysiu się załapali ;)


Taki już jest Pak Kusonoto - kolekcjonuje sobie bule i wiesza ich na ścianie :P

***

Kilka fotek z marszu na zakończenie roku szkolnego...






Jak się dokładniej przyjrzycie, to możecie dostrzec mnie w tłumie...


***

Poniżej już obrazek jaki zlokalizowłem przypadkiem w Surabaji kilka dni temu...
Kierowca ciężarówki powiesił sobie plakacik ze słynnym
piosenkarzem na tylnej klapie...

***

I to by było na tyle..
Tak mi minęło 5 miesięcy w Indonezji..

Pożegnanie ze znajomymi z Surabaji...

...i z rodziną, nauczycielami oraz uczniami we wiosce..


***

         Na stację kolejową z wioski do Lamongan odwiózł mnie Mas Najih ze świeżo upieczoną żoną Mbak Silvi oraz Bu Ummi i Nanda. Ciężko było się żegnać z nimi wszystkimi.. Ostatnie słowa od Bu Ummi brzmiały: "Pamiętaj, że jesteś i zawsze będziesz członkiem naszej rodziny... "


        Napiszę jeszcze jednego, ostatniego posta podsumowującego mój wyjazd, ale najprawdopodobniej już w Polsce. Dokładnie za 20 godzin startuje mój samolot, wiec do tego czasu muszę w końcu napisać wszystkie zaległe raporty...

Polsko - do zobaczenia w piątek!


***

1 komentarz:

  1. Super przygoda, byłam na wolontariacie w Azji kilka lat temu, może na trochę innych zasadach. Nadal wspominam to jakby to było przed chwilą.

    OdpowiedzUsuń